Rysowanie kredą haseł nawołujących do pokoju. Ta odpowiedź mieszkańców Brukseli na wtorkowe ataki została przez polskich internautów wyśmiana, podobnie jak plan zorganizowania w najbliższą niedzielę w tym mieście pokojowego marszu. Nic dziwnego, bo skoro marsz przez Paryż po masakrach w redakcji tygodnika „Charlie Hebdo” czy teatrze Bataclan nic nie dał, to może wypada zastanowić się na celowością tego typu działań?
Na kolportowanej w sieci mapce Europy, pokazującej skalę zamachów terrorystycznych w ciągu ostatniej dekady, widać wielką białą plamę. To Polska. Nasz kraj szczęśliwie pozostaje niedotknięty przez krwawe żniwo dżihadu. Mnożą się teorie, dlaczego tak się dzieje. Od tych odwołujących się do duchowości i jednolitości etnicznej Polaków, aż do tych, mówiących, że ewentualny zamach terrorystyczny przeprowadzony nawet w centrum Warszawy, nie zająłby mediów na świecie w taki sposób, jak analogiczny, przeprowadzony kilkaset kilometrów na zachód. A przecież o nic nie chodzi zamachowcom bardziej, niż o wywołanie jak największego strachu, paniki i utrzymywanie w tym stanie wielomilionowej, znienawidzonej społeczności „niewiernych”.
A gdy już dochodzi do masakry, scenariusz zazwyczaj jest podobny. Zachodnie rządy podnoszą (z niewiadomych powodów opuszczane) stopnie zagrożenia, głowy państw „wyrażają zaniepokojenie” i „łączą się bólu”. Ludzie palą znicze i śpiewają „Imagine”. Maszerują czarne marsze. I tyle. Do kolejnej masakry.
Zachodnie społeczeństwa, przez dekady przekonywane o „końcu historii”, pogrążające się w triumfalnym konsumpcjonizmie i życiu tu i teraz, reagują tak, jak potrafią. Ludzie płaczą i nie dopuszczają do siebie, że to także po ich stronie leży odpowiedzialność za obecny stan rzeczy. To bezrefleksyjne przekonanie o „życiu w teraźniejszości” i „wiecznym pokoju”, w połączeniu z kneblem poprawności politycznej sprawiły, że przestano dostrzegać zagrożenie tam, gdzie ono jest – tuż obok, przybywające z daleka i osadzające się wraz z dobrodziejstwem inwentarza – kolorową i zapewne w jakiś sposób atrakcyjną intelektualnie i kulturowo różnorodnością.
Dochodzi do tego nieumiejętność właściwej reakcji na atak. Spacyfikowane społeczeństwo nie dopuszcza do siebie, że wroga należy zaatakować albo w najgorszym razie na atak odpowiedzieć. Bronią się więc tak, jak potrafią. Śpiewając i tańcząc. Płacząc, rysując i (coraz rzadziej) modląc się. I zabraniając sobie nawzajem mówić o rzeczywistej skali problemu, nie pozwalając dojść do głosu tym, którzy domagają się skutecznej polityki.
Krytyka takiego zachowania płynąca od Polaków, którzy nie doświadczyli wieloletniego prania mózgów na modłę politpoprawnej europejskości jest uzasadniona, ale tylko w części. My przecież też w dniach po 10 kwietnia 2010 r. opłakiwaliśmy swoich bliskich i rządzących – ofiary katastrofy smoleńskiej. To był porównywalny do tych zachodnich (znając skalę i biorąc pod uwagę choćby stopień uduchowienia), milczący pokojowy protest.
Umieliśmy jednak przekuć ten protest w narzędzie nacisku. Żałoba przed pałacem zmieniła się w comiesięczną manifestację sprzeciwu. Wokół tragedii zmobilizowało się społeczeństwo obywatelskie i ruch społeczny, który nie pozwolił na zakłamanie i bezczynność. Po latach udało się nawet zmienić władze, niechętne temu, by podejmować tę sprawę.
Zachód tego „drugiego etapu” nie przechodzi. Trwa w falach świeckiej żałoby, która zdaje się de facto nie kończyć, a jedynie przy akompaniamencie bomb i płaczu przelewać przez kolejne kraje. Tych ludzi oduczono bowiem zdrowej wściekłości, niezgody na wspomniane kłamstwo i bezczynność. Będą więc maszerować i płakać nad trumnami, nie rozumiejąc, że to nie wystarczy. Wraz z tym złość i agresję będą kanalizowali w swoim poparciu siły, której proweniencja jest podejrzana tak bardzo, że na głos mówi się, iż jej program napisany jest cyrylicą.
Jaka więc jest odpowiedź? Dla Zachodu nie ma prostej. Nie są nią na pewno „happeningi” organizowane przez mieszkańców Brukseli. Bo niestety nie zmienią się one raczej w „marsze wściekłości”, które wstrząsnęłyby oderwanymi od rzeczywistości politykami unijnymi.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Wojciech Mucha