– Młodzi ludzie odkrywają dziś rzeczywistość, o której nie wiedzieli ich ojcowie. Jest to więc wiedza nowa, dotyczy też jasnej postawy moralnej w tak zrelatywizowanym świecie, nastawionym na przyjemność i indywidualistyczne cele życia. W takim świecie pojawia się coś z zupełnie innego systemu wartości, akcentujące walkę do końca, zupełnie inaczej rozumiany sens życia – podkreśla dziennikarz sportowy Przemysław Babiarz w rozmowie z Jarosławem Wróblewskim.
Czy lubił Pan uczyć się historii?
Miałem bardzo solidnie prowadzone w szkole lekcje historii. Urodziłem się w 1963 r., kilkanaście dni po śmierci Józefa Franczaka „Lalka”, ostatniego Żołnierza Wyklętego, który zginął, walcząc z bronią w ręku 21 października 1963 r. Poszedłem do szkoły w 1970 r. To była epoka gierkowska. Nie uczono ani o 17 września 1939 r., ani o Katyniu, o Żołnierzach Wyklętych też się milczało. Były statystyki, że Armia Ludowa, a wcześniej Gwardia Ludowa, w szczytowym momencie miała 100 tys. żołnierzy, a Armia Krajowa mniej od niej, mniej miały Bataliony Chłopskie (w szeregach AK podczas II wojny walczyło prawie 400 tys. żołnierzy – red.) To były bzdury. Jednak historii niekontrowersyjnej z ujęcia marksistowskiego uczono dosyć solidnie.
Kiedy po raz pierwszy dowiedział się Pan o Żołnierzach Wyklętych, o ich historii?
W szkole średniej miałem świadomość tego, co stało się w Katyniu, wiedziałem też o powojennym podziemiu niepodległościowym. O agresji Rosjan 17 września powiedział mi ojciec, gdy miałem chyba 8 lat. Miałem też wujka, brata ojca, który był harcerzem w Szarych Szeregach i był w lesie. Został schwytany przez UB, był aresztowany, toczyło się wobec niego śledztwo. Nawet ostatnio wujek pokazywał mi dokumenty z IPN u świadczące o tym. To była historia naszej rodziny, o której już coś wiedziałem, ale wówczas nie było świadomości skali zjawiska powojennej walki czy represji. Nie było wiedzy, w jakich częściach Polski to się działo, ilu osób dotyczyło. Wiedziałem, że powojenne wybory były sfałszowane, że namawiano do ujawniania się żołnierzy podziemia byłej AK i aresztowano ich mimo ujawnienia. To była jednak wiedza rozproszona. Wiadomo było, że część Polaków nie pogodziła się z tym, co ustalono w Jałcie czy Poczdamie.
A znał Pan takie postacie jak rotmistrz Pilecki, „Łupaszka”, „Zapora”, „Inka”?
Te pseudonimy dotarły do mnie dużo później. O rotmistrzu Pileckim dowiedziałem się na początku lat 90. Pośrednio dlatego, że przejeżdżałem w Warszawie ulicą jego imienia na Ursynowie i sprawdziłem, kto to był. Jednak nawet wśród ludzi interesujących się historią, do których należę, ta wiedza była niewielka.
Dlaczego Żołnierze Wyklęci, Niezłomni są dla nas dziś tak ważni? Do czego są nam potrzebni?
Jest kilka powodów. Gdyby byli tylko Niezłomni, to byśmy ich przyrównywali np. do żołnierzy spod Somosierry czy obrońców Jasnej Góry i widzieli w tym bohaterstwo. Jednak ta „wyklętość” powoduje, że byli niezłomnymi bohaterami, ale jednocześnie albo o nich milczano, albo dodatkowo ich oczerniano. Zabijano ich podwójnie: ciało, ale i pamięć, świadomość ich rodaków i narodu o nich. Dziś mamy więc takie przykłady, że odkrywamy fascynujących bohaterów, o których milczano. Młodzi ludzie poznają dziś rzeczywistość, o której nie wiedzieli ich ojcowie. Jest to więc wiedza nowa, dotyczy też jasnej postawy moralnej w tak zrelatywizowanym świecie, nastawionym na przyjemność i indywidualistyczne cele życia. W takim świecie pojawia się coś z zupełnie innego systemu wartości, akcentujące walkę do końca, zupełnie inaczej rozumiany sens życia.
Co takie postaci dają Panu?
Dzięki Żołnierzom Wyklętym mogę sobie uświadomić sytuację, w jakiej znalazła się Polska po lipcu 1944 r. Część z tych żołnierzy walczyła na Grodzieńszczyźnie, Wileńszczyźnie, Nowogródczyźnie za linią Curzona, na terenach Polski, które nie weszły do naszych granic. Ich postawa była jakby wymuszana bezpośrednio, bo wobec nich Sowieci podjęli działania eksterminacyjne. Gdyby ktoś nawet żył cicho, żył swoim życiem, też nie mógł być pewny, że go nie wysiedlą, nie obrabują z jego dobytku, nie zgwałcą. To były przecież tego typu działania. Walka wynikała często z konieczności. Decyzja, czy pozostaje się w lesie na tamtych terenach, była decyzją życiową – być albo nie być. Przecież obozy, w których trzymano żołnierzy niepodległościowego podziemia, były jak obozy koncentracyjne. Trzymano ich np. w dołach z wodą, gdzie dogorywali. To budzi jakiś rodzaj grozy, ale pokazuje też, kto do nas przyszedł. Dwa pokolenia Polaków albo o Żołnierzach Wyklętych nie dowiedziało się nic, albo z odprysków typu: to były „bandy leśne”, „bandyci”, którzy przeszkadzali odbudować kraj po wojnie. Inaczej patrzy się wtedy choćby na postać gen. Wojciecha Jaruzelskiego i stan wojenny. Utrwalanie historii o „bandytach” miało przecież też miejsce w wielu filmach. Do kanonu polskiej kinematografii wszedł „Popiół i diament” według powieści Jerzego Andrzejewskiego w reżyserii Andrzeja Wajdy. Obraz artystycznie najlepszy i najsubtelniejszy, ale w zestawieniu z losami Żołnierzy Wyklętych wykrzywiający perspektywę ówczesnej Polski. To są sprawy nieprzerobione w świadomości powszechnej, nieprzedyskutowane. Zrobili to historycy, naukowcy, ale w powszechnej świadomości tego jeszcze nie ma.
Cała rozmowa z Przemysławem Babiarzem w poniedziałkowym wydaniu „Gazety Polskiej Codziennie”.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Jarosław Wróblewski