Nauczyciele okupujący szkolne ksero, bo nie skatalogowano jeszcze darmowego podręcznika, umęczone pracownice szkolnych bibliotek, które pod presją czasu usiłują jak najszybciej tego dokonać, i licealiści z głupim uśmieszkiem dzielący się informacją, że ktoś przyniósł „biały proszek”, po czym dzielący się zwykłą solą kuchenną, której teraz ma nie być w szkolnym menu. Do tego zatrwożeni pracownicy szkolnych sklepików, w każdej nieznanej osobie widzący kontrolera z sanepidu – tak wyglądają polskie szkoły trzy tygodnie po rozpoczęciu roku szkolnego.
Już pod koniec wakacji w internecie pojawiły się memy przedstawiające zakapturzonego mężczyznę, czyli standardowe wyobrażenie dilera handlującego pod szkołą dragami, i podpisy:
„Ej, chcecie kupić batona?” czy
„Ej, mały, chcesz trochę soli?”. To reakcja internautów – wśród których z pewnością są liczni uczniowie – na
tzw. rozporządzenie sklepikowe, czyli rozporządzenie ministra zdrowia w sprawie grup środków spożywczych przeznaczonych do sprzedaży dzieciom i młodzieży w jednostkach systemu oświaty oraz wymagań, jakie muszą spełniać środki spożywcze stosowane w ramach żywienia zbiorowego dzieci i młodzieży w tych jednostkach, czyli mówiąc prościej – co może być sprzedawane w szkolnych sklepikach i szkolnych stołówkach.
5 tys. kary za ser topiony
Rozporządzenie dotyczy przedszkoli, podstawówek, gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych z wyłączeniem szkół dla dorosłych, a zakłada m.in., że sprzedawane kanapki muszą być na bazie pieczywa razowego lub pełnoziarnistego lub pieczywa bezglutenowego. Zabronione są natomiast sery topione, sól, majonez, sosy, z wyjątkiem „ketchupu, w przypadku którego zużyto nie mniej niż 120 g pomidorów do przygotowania 100 g produktu gotowego do spożycia”. Dopuszczalna jest za to kawa zbożowa, z zastrzeżeniem, iż „dozwolone jest słodzenie naturalnym miodem pszczelim”.
Z kolei w przypadku stołówek szkolnych najbardziej kontrowersyjna okazała się kwestia solenia potraw. Na stronie ministerstwa w zakładce, w której zamieszczono odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania, jest informacja, że
„w grupach produktów żywnościowych wymienionych w rozporządzeniu, dla których zdefiniowano kryterium »bez dodatku soli«” – dosalanie jest zabronione. Nie rekomenduje się dosalania potraw (po procesie przygotowania posiłku), ze względu na
„obecność sodu w naturalnych, nieprzetworzonych produktach”. Osoby niestosujące się do rozporządzenia podlegają karze pieniężnej w wysokości do 5000 zł, nie mniej niż 1000 zł, a kontrole będzie przeprowadzać inspekcja sanitarna.
Idea zmiany nawyków żywieniowych wśród młodzieży jest bez wątpienia słuszna. Tylko jak to wygląda w praktyce?
Fani białego proszku
Zaczepiam grupkę młodzieży przed jednym z warszawskich liceów. Kiedy okazuje się, że nie zamierzam rugać ich za palenie papierosów i niespieszno mi do biegania do nauczycieli z donosem, stają się bardzo rozmowni.
– Czy ja wyglądam, jakbym się miała odchudzać? – jedna z dziewczyn podciąga bluzkę i demonstruje mi płaski brzuch.
– A poważnie, to jeszcze przed początkiem roku szkolnego o tym czytałam. To idiotyzm, zwłaszcza w liceach, bo prawda jest taka, że my sobie i tak poradzimy, albo będziemy rano kupować, co chcemy, albo nawet wychodzić na przerwach, przecież w pobliżu jest sklep – macha ręką w kierunku dumnego szyldu tuż obok. Jej kolega, który najbardziej obawiał się, że mogę „zakablować”, teraz dowcipkuje. –
Widzi pani, biały proszek będziemy nosić, jak się okaże, że coś niedosolone – śmieje się łobuzersko. –
Ja za pięć miesięcy będę mógł legalnie pić alkohol. A oni chcą mi soli zakazywać?! Ministerstwo może mi…, a zresztą nie wypada mi się wyrażać – dodaje.
W innej szkole, tym razem gimnazjum, udało mi się porozmawiać z pracownikiem sklepiku szkolnego, chociaż nie było to łatwe. W pierwszej chwili wziął mnie za przedstawiciela inspekcji sanitarnej, chociaż kontrole jeszcze nie zdążyły się upowszechnić. Chociaż zapewniałam, że jestem z prasy, do końca pozostał nieufny.
– Ja się boję i nie będę rozmawiać, bo ja tu tylko pracuję, ale jak będą mniejsze obroty, to będzie fatalnie. Poza tym nie wiem, co dokładnie można, czego nie, jakieś litery, oznaczenia, ja mam średnie wykształcenie – mówił nieco bezładnie, wyraźnie zdenerwowany.
Także on przyznał, że młodzież znajdzie sposoby na obchodzenie braków w szkolnym sklepiku.
Tak samo uważa Teresa Misiuk, wiceprzewodnicząca Krajowej Sekcji Oświaty i Wychowania NSZZ Solidarność.
– Co za problem, żeby przeciętny gimnazjalista kupił sobie w drodze do szkoły chipsy, colę i pięć batonów? Albo nawet wyszedł na przerwie do sklepu obok szkoły? Naprawdę nie sądzę, by rozporządzenie wiele zmieniło w kwestii tego, co je młodzież. Zmieni się głównie to, że część sklepików splajtuje – dodaje. I podkreśla, że jej zdaniem rozporządzenie jest przykładem na to, co dzieje się, kiedy ktoś ma dobre intencje, ale realizuje je w sposób nieprzemyślany. –
Oczywiście młodzież – i nie tylko młodzież – je śmieciowe jedzenie, ale rzecz w tym, że to rozporządzenie tego nie zmieni – stwierdza Teresa Misiuk. Twierdzi, że zna przypadki, kiedy rodzice deklarowali, iż sami zapłacą kary nałożone przez sanepid.
Ich dzieci nie chcą jeść w stołówce niedoprawionego jedzenia, a rodzice nie chcą, żeby były głodne. – Zmiana nawyków żywieniowych powinna być kształtowana przez rodziców, bo to oni w przeważającej mierze decydują, co dziecko je – dodaje.
Zamieszanie wokół nowych zarządzeń jest ogromne. Irmina Nikiel, powiatowy inspektor sanitarny w Lublinie, przyznała w rozmowie z „Kurierem Lubelskim”, że pytań w sprawie interpretacji rozporządzenia jest dużo.
– W związku z tym zdecydowaliśmy się na przeprowadzenie bezpłatnych szkoleń dla sklepikarzy – powiedziała. I dodała, że tamtejszy sanepid jeszcze nie przeprowadził kontroli sklepików i stołówek szkolnych.
Torturowanie podręczników
Wrażenie chaosu w szkole potęguje też
kwestia darmowych podręczników. Potwierdzają to opinie pracowników i nauczycieli. Na razie taki podręcznik przysługuje uczniom pierwszych, drugich i czwartych klas szkoły podstawowej oraz pierwszych klas gimnazjum. Jak informuje „Dziennik Gazeta Prawna”,
„gimnazjum na komplet podręczników dla jednego ucznia dostanie 250 zł, a szkoła podstawowa 140 zł. Do tego po 25 zł na głowę na ćwiczenia”. Podręczniki są wypożyczane i udostępniane uczniowi przez szkołę. Rodzice nie płacą nic. Problem polega na tym, że z części tych podręczników nie można jeszcze korzystać, ponieważ nie zostały skatalogowane. W bibliotece szkolnej jednego z warszawskich gimnazjów dowiedziałam się, że z dwóch pracujących tu osób jedna została oddelegowana właśnie do skatalogowania podręczników.
– Książki zaczęły spływać pod koniec wakacji, najpierw matematyka, potem kolejne. Część z nich jest już w systemie, ale jeszcze nie wszystkie są skatalogowane, to nam zajmie trochę czasu – przyznała bibliotekarka. Dodała, że pomysł z darmowymi podręcznikami średnio przypadł jej do gustu, m.in. z przyczyn wychowawczych.
– Jeśli dzieci mogły sprzedać podręczniki młodszym rocznikom, to miały impuls, by dbać o książkę. Niestety, wśród młodzieży funkcjonuje takie myślenie, że o rzeczy darmowe można dbać w mniejszym stopniu. Zastanawiam się, w jakim stanie wrócą te podręczniki do biblioteki i ile ich będzie – mówi.
Problemy zgłaszają także nauczyciele. –
Mój przypadek jest nietypowy, na początku roku przerabiam z pierwszakami takie tematy, że podręcznik nie jest mi potrzebny. Opowiadam np. o patronie szkoły – mówi nauczyciel historii w jednym z warszawskich gimnazjów. Zwraca przy tym uwagę, że nie została rozwiązana kwestia atlasów. –
Uczniowie powinni móc korzystać z nich także w domu – stwierdza.
Wśród moich rozmówców niewielu jest takich, którzy pomysł aprobują. –
Nie znam wszystkich podręczników do poszczególnych przedmiotów, więc póki co trudno mi ocenić ich poziom – przyznaje jedna z mniej negatywnie nastawionych osób. Inny rozmówca nie wierzy, że podręczniki za rok będą w stanie nienaruszonym.
– Niektóre mogą wrócić w bardzo złym stanie, więc zapewne zaczną się awantury, że jedno dziecko dostało zniszczony egzemplarz po starszym koledze, a inne nowy, bo trzeba było np. część dokupić. Myślę, że nie tylko młodzież może mieć takie zastrzeżenia. Rodzice także – zaznacza. I dodaje, że kierunek może jest słuszny, ale wykonanie
„zbyt pospieszne i bałaganiarskie”. – To się z pewnością odbije na poziomie nauczania – dodaje.
– Przecież to jest jakiś dramat – rzuca mi na szkolnym korytarzu inny belfer. –
Dobrze, że ja zaraz na emeryturę idę, nie będę musiał na to patrzeć – podsumowuje.
MEN: Podręcznik się sprawdza
Zapytaliśmy, jak MEN ocenia
efekty wprowadzania darmowego podręcznika. „Sprawdza się dobrze. Korzysta z niego zdecydowana większość szkół publicznych (prawie 100 proc.). Otrzymujemy pojedyncze sygnały, z których wynika, że nauczyciele mają problemy z podręcznikiem. Zdajemy sobie sprawę, że część nauczycieli nie jest zadowolona. Dzieje się tak głównie dlatego, że wymaga od nauczycieli dużo większego przygotowania. Pakiety od wydawców zawierały scenariusze lekcji, gotowe tematy lekcji, gotowe kartkówki. Obecnie nauczyciel musi włożyć w pracę z dziećmi więcej wysiłku” – odpisała nam rzecznik prasowa Joanna Dębek. I podkreśliła, że pierwszy raz w historii każda część darmowych podręczników jest konsultowana społecznie, każdy mógł zgłosić swoje uwagi.
– Żaden wydawany przez komercyjne wydawnictwo podręcznik takich konsultacji nie przechodził. Wszystkie opinie padające w trakcie konsultacji są analizowane. Wiele z nich uwzględniono przy ostatecznej wersji „Naszego elementarza”, „Naszej szkoły”. Zgodnie z ustawą o systemie oświaty czynności związane z gospodarowaniem podręcznikami i materiałami edukacyjnymi wykonuje dyrektor szkoły. Podręczniki muszą być wpisane na stan biblioteki i zadbać o to musi dyrektor – wyjaśniła. Dodała, że dystrybucja podręczników zakończyła się w terminie. Książki „Nasz elementarz” i „Nasza klasa” są we wszystkich szkołach.
Zdecydowanie mniej optymistycznie do podręcznika jest nastawiona Teresa Misiuk, która wymienia te mankamenty, o których mówią nauczyciele, i zwraca uwagę na jeszcze jeden problem. –
Powstaje pytanie, na czym zaoszczędzili wydawcy tych darmowych podręczników, bo na czymś zapewne musieli, aby zmieścić się we właściwej kwocie. Oby za jakiś czas nie okazało się, że odbyło się to kosztem jakości, w sposób wpływający na kształcenie dzieci. Są rodzice, którzy tego podręcznika nawet nie przejrzeli – stwierdza.
Teresa Misiuk zaznacza, że poza problemami, które zapewne powstaną, gdy następny rocznik otrzyma podręczniki po kolegach, pojawia się także pytanie, jak np. dzieci mają przygotować się do egzaminu gimnazjalnego w trzeciej klasie bez podręcznika z pierwszej klasy.
– Jestem przekonana, że dojdzie do tego, iż bogatsi rodzice i tak kupią dzieciom materiały dodatkowe, do uczenia się w domu. Biedniejsze dzieci będą miały problem – mówi. –
Ogólnie uważam, że idea darmowego podręcznika jest dobra i korzystna. Tyle że należało ją wprowadzić może rok później, za to lepiej dopracować rozwiązania techniczne. No ale cóż, wybory blisko… – podsumowuje.
Źródło: Gazeta Polska
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Magdalena Michalska