Nagłe podwyższenie kosztów spłaty kredytów zaciągniętych we frankach szwajcarskich przez kilkaset tysięcy Polaków to gorący temat. W jego cieniu pojawia się kwestia rzadko dyskutowana, a determinująca tę pierwszą: to, co właśnie oglądamy, to cena za brak sensownej polityki mieszkaniowej. Jak zwykle w polskich realiach, koszty wolnorynkowej demagogii i indolencji państwa ponoszą zwykli ludzie.
Na ulicach miast kilkanaście dni po górnikach pojawiła się nowa grupa protestu – o wiele bardziej różnorodna zawodowo i społecznie – połączona wspólnym interesem, czyli obawą, że nie da już rady spłacać rat kredytu.
A ten kredyt miał być „tani i przyjazny”. Okazało się, że była to obietnica bez pokrycia, za którą słono zapłacą ci, którzy w nią uwierzyli, iluzja roztaczana przez instytucje finansowe i liczne rzesze zaprzyjaźnionych z tymi instytucjami ekspertów.
System drenażu
Tajemnicą poliszynela jest, że kredyty we frankach szwajcarskich nieco tylko majętniejsi Polacy z młodszych pokoleń zaciągali bardzo często na mieszkania.
Była to jedyna droga, żeby zainwestować we własną samodzielność życiową. Tej metodzie dochodzenia do własności mieszkaniowej sprzyjała (anty) polityka państwa, nastawiona nie na realne wsparcie dla młodych, ale ścisłą współpracę z wielkim kapitałem.
Na czym polegał ten mechanizm, zarówno w wypadku programów Rodzina na swoim, jak i Mieszkanie dla Młodych, mówiła ekonomistka dr Irena Herbst w rozmowie, którą przeprowadziłem z nią dla „Nowego Obywatela”:
„Teoretycznie podstawowym beneficjentem powinna być rodzina, która kupuje mieszkanie. Jednak wszystkie badania pokazują, że dwie trzecie kwoty przeznaczonej na wsparcie trafia do banków jako marże, które natychmiast wzrosły, a także na marże – czyli zysk – deweloperów. Podstawową słabością polskiego rynku mieszkaniowego nie jest sztywny popyt, lecz sztywna podaż. Mamy dobrze funkcjonujący rynek dłużnego finansowania mieszkalnictwa. Jeśli przy sztywnej podaży wspieramy finansowo popyt, to automatycznie rosną ceny”.
Zarówno system indywidualnych kredytów zaciąganych z myślą o kupnie mieszkania, jak i „programy pomocowe” prowadziły i prowadzą przede wszystkim do wzrostu zysków branży deweloperskiej i instytucji bankowych, a tylko w niewielkim stopniu do poprawy realnej sytuacji mieszkaniowej Polaków. Nie trzeba większej wyobraźni, żeby zrozumieć, że taka struktura zależności bardzo mocno sprzyja drenażowi kapitału: większość zysków wypracowywanych przez frankowiczów i osób korzystających z „programów pomocowych” regularnie co miesiąc transferowana jest prosto do instytucji bankowych. A że zarobki są niewspółmiernie niskie względem wydajności i czasu pracy „Polaków na dorobku”, to dobrze widać tu jeszcze jedną rzecz – praktyczne uzależnienie „od kredytu”, podporządkowanie spłatom rat całych dekad życia. To są te koszty społeczne, które powodują m.in. słabą jakość naszego życia obywatelskiego, ale także narastające problemy z budowaniem więzi rodzinnych i społecznych. Gospodarka bardzo mocno determinuje te kwestie.
Jakość życia Polaków, także frankowiczów, których dziś neoliberalni demagodzy na czele z Leszkiem Balcerowiczem oskarżają o „roszczeniowość”, ostro idzie w dół. Przybywa nam – co potwierdzają statystyki – osób z problemami psychicznymi, żyjących w ciągłym stresie, w górę idą statystyki samobójstw. Koszty społeczne takiego a nie innego modelu przemian gospodarczych to nie fikcja, to jeden z najboleśniejszych faktów, który nie tylko psuje piękny obraz „zielonej wyspy”, ale stawia przed całą klasą polityczną pytanie o jej (nie) odpowiedzialność wobec społeczeństwa.
Propozycje Zielonych
Niestety, płacimy cenę za dekady pokładania nadmiernych nadziei w instytucjach finansowych i „samoregulujących się” mechanizmach rynkowych.
Wiara w to, że sensowną politykę mieszkaniową da się załatwić tylko z ich pomocą, jest nie tylko naiwna. Jest szkodliwa. Szczerze mówiąc, jedyny sensowny głos w tej sprawie, jaki usłyszałem w ostatnich dniach, pochodził ze środowiska Zielonych. W tekście „Zamiast kredytów chcemy dobrej polityki mieszkaniowej” liderzy tego lewicowego ugrupowania stwierdzają: „
Polki i Polacy byli w sytuacji bez wyjścia. Zmuszeni byli brać kredyty mimo chybotliwości rynków finansowych i niepewności własnego zatrudnienia czy wysokości zarobków. Niedobór mieszkaniowy w Polsce szacuje się na milion do półtora miliona lokali mieszkalnych. Dotychczasowe formy wsparcia dla budownictwa mieszkaniowego i dla kredytobiorców to fikcja. [...] Realizowane w Polsce budownictwo komunalne to tylko ok. 1,6 proc. ogółu oddawanych mieszkań. A przecież część zasobów mieszkaniowych gmin nadal jest prywatyzowana. Mieszkanie komunalne jest najtańszym, jeśli chodzi o koszty budowy i wysokość czynszu, typem budownictwa. Państwo powinno także wspierać program budowy mieszkań na wynajem”.
Jak miałoby to wyglądać w praktyce? Nie trzeba się zgadzać z Zielonymi, ale warto przyjrzeć się ich propozycjom. Pierwsza to utworzenie Narodowego Programu Mieszkaniowego, którego celem byłoby wybudowanie co roku 80 tys. mieszkań komunalnych o wysokich standardach urbanistycznych, ekologicznych i energooszczędnych. Druga dotyczy rezygnacji ze wspierania deweloperów takimi programami jak Mieszkanie dla Młodych. Trzecia dotyczy zatrzymania procesu reprywatyzacji, gdyż obecnie „reprywatyzacja oznacza najczęściej w praktyce patologiczne, rabunkowe działania mieszkaniowych mafii i krzywdę mieszkańców i mieszkanek, którym prawo do mieszkania przyznało państwo polskie przed wielu laty”.
Całość artykułu w "Gazecie Polskiej Codziennie"
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Krzysztof Wołodźko