Zamach antydemokratyczny. Ryszard Kalisz i postkomunistyczna hydra » CZYTAJ TERAZ »

Rok Pawlika i... Violetty

Minął nam muzyczny rok 2014. Rok wzlotów, rok wpadek, ale i rok nadziei. Dla mnie rok ucieleśniający słuszność twierdzenia, że trudno być prorokiem we własnym kraju.

 Robert Proksa/SXC
Robert Proksa/SXC
Minął nam muzyczny rok 2014. Rok wzlotów, rok wpadek, ale i rok nadziei. Dla mnie rok ucieleśniający słuszność twierdzenia, że trudno być prorokiem we własnym kraju.

Jeśli kiedyś będziemy szukali naturalnej cezury, pewnego charakterystycznego znaku połączonego z liczbą 2014, to będzie to pierwsza nagroda Grammy dla naszego jazzmana. Przykład Włodka Pawlika i jego lauru otrzymanego od amerykańskiego przemysłu muzycznego to jaskrawa emanacja naszej popkulturowej zaściankowości. Oczywiście, jeśli jazz uznać za wykwit kultury masowej. Pawlik, genialny pianista i kompozytor, twórca-autor wielu wspaniałych płyt, trafił do głównego muzycznego krwiobiegu dopiero, kiedy jego talent uhonorowali za Atlantykiem. Do tego momentu był ceniony, poważany, ale przez koneserów i wąskie grono zorientowanych melomanów. Znakomity album „Night in Calisia” zmienił to radykalnie. Środowisko zaczęło nadrabiać zaległości, próbować ogrzać się w blasku sukcesu słynnego mieszkańca podwarszawskiej Podkowy Leśnej. Nagrody zaczęły sypać się jedna za drugą, wszelakie tytuły artysty roku, prasowe laurki, nawet tabloidy i pisma kobiece poznały się na jazzie. I tu powstaje pytanie, czy stałoby się tak, gdyby nie sukces w jaskini lwa? Rok 2014 uzmysłowił mi, jak bardzo wirtualny jest świat naszego muzycznego biznesu, jak bardzo podlega on sztucznej kreacji, mdłej promocji, a prawdziwy, oszlifowany po mistrzowsku diament zaczyna mienić się feerią barw brylantu dopiero, gdy odkryją go na szeroką skalę inni. Szczęśliwie my z Włodkiem Pawlikiem byliśmy od zawsze. Ten brylant cieszy nas od kilku dekad.

Wirtualny byt

Kiedy spojrzymy wstecz w miniony rok, muzycznie był potwierdzeniem całkowitej zmiany rzeczywistości. Podtrzymał – co potwierdza trend – wyższość plików nad tradycyjnymi nośnikami (tzw. kopie fizyczne). Ot, namacalna, zapakowana w pudełko płyta ostatecznie przegrała z elektronicznymi ściągnięciami. Pokolenie facebookowe nie chodzi do sklepu, a klika w necie, ładując pliki na przenośne urządzenia muzyczne, przepraszam – do pamięci masowych smartfonów i playerów plików. Ale... Gdy liczba wirtualnie pobranych płyt czy pojedynczych utworów z internetowego oceanu bitów rośnie, fenomenem jest podwajająca się z roku na rok liczba sprzedawanych płyty winylowych! Wielkie tytuły ze sklepowych półek czy internetowych sklepów z plikami wręcz muszą mieć inkarnację na czarnej płycie.

Nomen omen, słynny album Pawlika doczekał się również wydania na winylu! Ale skoro mowa o wirtualnym bycie, to można zauważyć, że w Polsce mamy klika samoistnych muzycznych światów. Rządzą się swoimi realiami, a działają wyłącznie pod dyktando radiowych playlist, idąc na pasku tzw. fokusów, czyli wyników badań rynkowych z tak zwaną słuchalnością na czele. Główne rozgłośnie stają się demiurgami, kreują własne gwiazdy, z kapelusza wyciągając już nawet nie gwiazdeczki jednego sezonu, a kometki. Lśnią chwilę i nikną w ciemności. Napędza je reklama i częstotliwość odtworzeń na antenie. Wciskana papka, jak kłamstwo powtarzane po wielokroć, staje się prawdą, a gniot hitem. A co z prasą? W wersji „papierowej” wygląda to tak: reklama płyty opłacona przez wydawcę, wywiad z artystą będący częścią umowy promocyjnej (zgadnijcie, kto zazwyczaj płaci?) i wreszcie recenzja gdzieś na kolumnach kulturalnych. Ręka rękę myje... No i jak tutaj oceniać muzycznie rok, gdy większość odbiorców nieświadomie staje się marionetkami w rękach wielkich kreatorów muzycznych mód?

Prawda leży obok

Za nami rok zamykający rozdział Pink Floyd, płyta tej legendy rocka zatytułowana „The Endless River” dopełnia ikonicznego obrazu brytyjskiego fenomenu. Za nami również rok świetnych albumów z koncertową multimedialną wersją „Biophilii” Björk i „Migracjami” Meli Koteluk na pierwszym planie. Zapadnie nam on również w pamięci dzięki Kazikowi i jego zakażonym frazom, Wojtkowi Konikiewiczowi („Free Cooperation” w serii Polish Radio Jazz Archives), Braciom Figo Fagot (to dla wtajemniczonych), Milo Kurtisowi i jego formacji Naxos (zjawiskowa „Podróż Dookoła Mózgu”) oraz mądrym muzycznie i poetycko-lirycznie albumom Grażyny Auguścik „Inspired by Lutosławski”, Piotra Bukartyka „Kup sobie psa” i jak zwykle rewelacyjnemu Grzegorzowi Turnauowi – „7 widoków w drodze do Krakowa”. To był też rok genialnych nowości. Ot, choćby Marcina Wasilewskiego („Spark of life”), Adama Cohena („We Go Home”) czy zjawiskowej Annie Lenox z „Nostalgią”. Przez 12 miesięcy królowała niezależność, jak choćby w wypadku Artura Rojka „Składam się z ciągłych powtórzeń” („Beksa” i „Syreny” – absolutne tytuły aspirujące do miana hitu minionego roku), płyt spod szyldu wytwórni Innersong z „11” Lari Lu i „Wounds and Bruises” Kari Amirian (choć ten ostatni ma na okładce datę 2013, to w naszej świadomości zaistniał dopiero w 2014 r.). I wreszcie dla mnie to rok megadebiutu szwedzkiej formacji Dirty Loops. Ich „Loopified” (upraszczając, mieszanina Earth, Wind & Fire, Take 6 i Elektric Band Chicka Corei) to mój osobisty numer jeden roku 2014. Płyta, która raz włożona do odtwarzacza pozostaje w nim przez wiele tygodni. Tak jak „Honey Trap” Johna Portera, „Dawne tańce i melodie” Woobie Doobie czy do krwi jazzowa „Stalgia” genialnego trębacza Jerzego Małka.

A na koniec coś o koncertach. Polska przestała być obrzeżem wielkich tras koncertowych. Owszem, nie da się Warszawy, Wrocławia czy Łodzi porównać do Berlina, ale wielkie nazwiska trafiające do nas z całą otoczką gigantycznych produkcji muzycznych to codzienność. Namacalnym dowodem jest koncertowy album megagwiazdy muzyki – formacji TOTO, zarejestrowany w... Łodzi. Do Polski przybywają postacie z okładek wszystkich muzycznych magazynów, tych popowych, rockowych, jak i jazzowych. Klasyczni melomani też nie mogą narzekać, odwiedzają nas najlepsi (orkiestrowa superliga), a występ Krystiana Zimermana z Filharmonikami Narodowymi z muzyką Lutosławskiego to przykład na to, że kanon naszej sztuki potrafi być doceniony i kultywowany.

Ale... Niestety, w tym szaleństwie dyktatu biznesu nad sztuką jest też coś zdumiewającego. O ile na wszystkie najważniejsze koncerty minionego roku bilety można było kupować przez kilka dni, to na marcowy tegoroczny występ Violetty, gwiazdy papkowatego, choć sympatycznego cyklu w jednej z komercyjnych telewizji dziecięco-młodzieżowych, bilety na dwa koncerty (łódzka Atlas Arena) uleciały w mig! Cóż, może mnie to dziwić, ale czy powinno, skoro widzę, jak córka ogląda Violettę? Oczywiście bilet na ten show dostała „pod choinkę”. Popyt jest tak wielki, że latem Violetta zawita na Stadion Narodowy. Cóż, między wielkością a śmiesznością – jak mawiał Napoleon Bonaparte – jest jeden krok.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Piotr Iwicki