Ostatnia część „Hobbita” – „Bitwa Pięciu Armii” w reżyserii Petera Jacksona to solidne zamknięcie trylogii. Jednak trylogii, której nie powinno być. Tę historię należało opowiedzieć jednym filmem. I wtedy mógłby on mieć zalety tolkienowskiej przypowiastki - pisze Robert Tekieli w "Gazecie Polskiej Codziennie".
Przynajmniej dwa miliony Polaków czekają na ten film. Bo z grubsza tyle liczyła widownia zarówno pierwszej – niezłej – części – „Hobbit: Niezwykła podróż” – jak i dużo słabszej, pozbawionej zupełnie napięcia drugiej, „Hobbit: Pustkowie Smauga”. Oczywiście część trzecia zaczyna się od „trzęsienia ziemi”. Potworny, ziejący ogniem jak napalmem smok atakuje i całkowicie niszczy zbudowane głównie z drewna miasto spokojnych rybaków. Otwierająca film sekwencja trwa kilka minut i to jest ta część filmu, którą da się oglądać.
Później jest już trochę gorzej. Ale nie całkiem źle.
Kino popularne cierpi
na chorobę nadmiaru. Więcej samochodów w pościgu, więcej wybuchów w filmie wojennym, takiej masy złota zaś, jaką nagromadził uwielbiający błyskotki zły smok, nie było chyba jeszcze na kinowym ekranie. I co? I nic. Może jeszcze robi wrażenie ilość złota zgromadzonego w forcie Knox, jeśli jednak jest go tysiąc razy więcej, to nie widzimy już złota, a jedynie jakieś mało frapujące złote tło. W ogóle trudno się przejąć tym filmem. Czające się w ukryciu zło nie trwoży, bo jest niewidoczne. Głównym przeciwnikiem pozytywnych bohaterów jest ork albinos z wbitym w ciało na stałe mieczem w miejsce odciętej ręki. I trudno go tak naprawdę się przestraszyć. Po Hannibalu Lecterze osiłek nie może być już wcieleniem zła. Reżyser nie daje nam też szans na utożsamienie się z żadnym bohaterem, żaden trop nie dominuje opowieści. Wątek miłosny? Brzydka elfka i ładny krasnolud. To się nie mogło powieść…
Ale kpiny na bok. Co wynosimy z kina poza scenami walki, kaskaderskimi wyczynami, które widza niewiele obchodzą, bo robione są komputerowo? Jakie przesłanie? Że bogactwo deprawuje? Dajcie spokój.
Co zapamiętam z trzeciej części kinowego „Hobbita”? Może bryzgające spod pięści króla krasnoludów świetliste brylanty.
Dobrze, że są w filmie akcenty komediowe: moment, w którym Legolas wskakiwał po kolejnych stopniach walących się w przepaść schodów, wywołał śmiech na widowni. I nie był to śmiech złośliwy. Podobnie śmieszył wjeżdżający na pole bitwy dowódca jednej z armii: krasnolud na knurze. Zabawne było też tłumaczenie dekującego się wśród kobiet tchórza:
„Nie każdy mężczyzna odważyłby się założyć gorset…”. Ale autor „Władcy pierścieni” nie pisał komedii.
Tolkienowy „Hobbit” to opowieść o dojrzewaniu. Młodzieniec idzie w świat, poznaje smak strachu, odwagi, lojalności i przyjaźni. Staje się mężczyzną i wtedy może wrócić do sielsko-anielskiego Shire, sadzić drzewa i patrzeć jak rosną.
Jacksonowego „Hobbita” zabiło to, że scenariusz powstał na podstawie cieniutkiej książeczki, a jeszcze wszystko zostało podzielone na trzy części. I nie można było prawidłowo przeprowadzić, rozwinąć i zamknąć żadnego wątku. Nie wiem, o czym tak naprawdę był ten film. Nie bardzo o miłości, trochę o przyjaźni, trochę o pysze i więcej o żądzy bogactw. Jeśli zaś tak, to Peter Jackson nie zrozumiał swojego filmu.
Rozczłonkowując „Hobbita” dla pieniędzy, reżyser przegrał. Jak widać i w naszych czasach sssssmocza choroba jest groźna. Premiera „Hobbita” w pierwszy dzień świąt.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Robert Tekieli