Na czym polegała na ogół lewicowość Sojuszu Lewicy Demokratycznej? Na deklaracjach ideowych, które niewiele kosztują. A gdzie się kończyła? Tam, gdzie zaczynała się realna władza. Tyle że Platforma Obywatelska osłabionego kokietowaniem jej SLD już prawie nie potrzebuje.
Na kilka dni przed drugą turą wyborów prezydenckich w Warszawie Sebastian Wierzbicki z SLD udzielił swojego poparcia Hannie Gronkiewicz-Waltz. Wsparcie można uznać za symboliczne. Wierzbicki, kandydat postkomunistycznej formacji na prezydenta stolicy, przegrał pierwszą turę z kretesem. Zdobył nieco ponad 4 proc. głosów, co dało mu piąte miejsce pośród wszystkich kandydatów. To pokazuje także skalę spadku popularności SLD – w 2006 r. Marek Borowski, ówczesny kandydat tej partii w wyborach samorządowych w Warszawie, cieszył się w pierwszej turze poparciem 23 proc. głosujących. Wówczas wsparcie ze strony Sojuszu okazało się rzeczywiście istotne dla reprezentującej Platformę Obywatelską Hanny Gronkiewicz-Waltz i pomogło jej pokonać Kazimierza Marcinkiewicza (wówczas związanego z Prawem i Sprawiedliwością).
SLD popiera HGW
Niedawne wsparcie Wierzbickiego (a de facto Zarządu Warszawskiego SLD) dla urzędującej prezydent było gestem symbolicznym, mało już istotnym dla Platformy Obywatelskiej. Co nie znaczy, że wsparcie to nie jest wymowne w swoim rozpaczliwym pragmatyzmie. SLD przegrał z kretesem wybory samorządowe, także w Warszawie. Nic więc dziwnego, że formacja ta szuka choćby cienia szansy na zachowanie resztki wpływów w stolicy. Sojusz ma nadzieję na lokalne koalicje z PO, choćby na Mokotowie, Pradze-Południe czy Ochocie. Mogą one pomóc wprowadzić do samorządu działaczy SLD, mimo ich fatalnych wyników wyborczych.
Wyrażając swoje poparcie dla Hanny Gronkiewicz-Waltz postkomuniści posłużyli się typową dla siebie retoryką. Wierzbicki stwierdził, że „wyborca o lewicowych poglądach nie powinien głosować na kandydata PiS‑u”. Uderzył także w tony pompatyczne: „Warszawa, jak żadne inne miasto w Polsce, została już w przeszłości dotknięta rządami Prawa i Sprawiedliwości. Pamiętamy organizacyjny chaos, inwestycyjną stagnację i prawicową politykę historyczną, z których skutkami stolica boryka się do dziś”.
Tyle Wierzbicki. Warto w tym miejscu przytoczyć inną opinię, którą usłyszałem w październiku tego roku na Festiwalu Obywatela. W dyskusji o ruchach miejskich wziął wtedy udział Jan Śpiewak, ówczesny kandydat na prezydenta stolicy lewicującego ruchu społecznego Miasto Jest Nasze. Stwierdził wówczas wprost, że jedynym momentem, gdy w Warszawie zablokowano wpływy i władzę tzw. układu warszawskiego, był czas prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Warto przy tym zauważyć, że to właśnie stołeczne ruchy miejskie osłabiły pozycję SLD wśród tamtejszych bardziej lewicowych wyborców. Jeszcze wyraźniej było to widać w Krakowie, gdzie w pierwszej turze wyborów samorządowych zdecydowaną większość lewicowego elektoratu zagospodarował KWW Kraków Przeciw Igrzyskom, a w drugiej turze przy prezydencie Jacku Majchrowskim spośród lewicowych wyborców ostali się właściwie tylko najwierniejsi starym sojuszom... właśnie ze środowiska SLD.
Komiczny cynizm
W warszawskim wypadku najbardziej żenujące jest to, że ponoć lewicowy Sojusz wezwał do poparcia prezydent Gronkiewicz-Waltz, od której lewicowy elektorat powinien trzymać się jak najdalej. Nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać z cynizmu postkomunistów (bo trudno wierzyć w naiwność politycznych wyjadaczy z SLD), którzy w swojej odezwie przed drugą turą wyborów samorządowych zapisali, że oczekują od prezydent „realizacji lewicowych postulatów”. Tymczasem dobrze wiadomo, że urząd miasta prowadzi politykę możliwie jak najbardziej antyspołeczną i antylewicową. Nie chodzi jedynie o bardzo wysokie ceny komunikacji publicznej czy brak faktycznej polityki komunalnej i wyprzedaż kamienic razem z lokatorami, od dawna praktykowane przez miasto.
Jedną z zapomnianych, a przecież stosunkowo niedawnych warszawskich spraw, jakie na dobre powinny odebrać Hannie Gronkiewicz-Waltz jakiekolwiek poparcie ze strony formacji uważającej się za lewicową, była sprzedaż Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. Jak dalece była to sprawa dwuznaczna, skutkująca w efekcie znacznymi podwyżkami cen ciepła dla mieszkańców stolicy, opisywał Piotr Ciompa na łamach „Nowego Obywatela”: „Nie było żadnych argumentów za prywatyzacją SPEC‑u, nawet z punktu widzenia liberałów. SPEC nie był w trudnej sytuacji ekonomicznej, aby należało go w ten sposób ratować przed upadłością. SPEC był jedną z najnowocześniejszych firm tego rodzaju w całej Unii Europejskiej, wdrażał technologie tzw. inteligentnej sieci ciepłowniczej, której nie wdrożono jeszcze nigdzie w UE, więc prywatyzacja nie mogła być motywowana koniecznością dostępu do lepszych technologii czy szybszej modernizacji. SPEC nie potrzebował też kapitału na inwestycje, bo od wielu lat finansował je na bardzo wysokim poziomie, ok. miliarda w ciągu ostatnich 7 lat, ze źródeł własnych, czyli z opłat mieszkańców. […] Również np. awaryjność na kilometr sieci była w SPEC‑u poniżej średniej krajowej z uwzględnieniem przedsiębiorstw prywatnych. No i cena – SPEC dostarczał ciepło najtańsze w Polsce, a mimo to przynosił miastu zyski”.
Jednak SLD, jak widać, wybaczyło lokalnej PO nawet tak horrendalną prywatyzację, szkodliwą z punktu widzenia interesu społecznego mieszkańców Warszawy; prywatyzację, która dodatkowo uderzyła po kieszeni ludzi żyjących w tym bardzo drogim mieście. Ewidentnie w tej sprawie chodziło o doraźne zyski...
Droga na margines
Na koniec powrócę do nieco szerszej kwestii. Dziś widać już wyraźnie, że SLD, krótkoterminowo starając się zachować resztki wpływów, jakie oferują alianse z Platformą, w rzeczywistości traci resztki wiarygodności i poparcia. Przynajmniej na szczeblu samorządowym. Ruchy miejskie, szczególnie te odwołujące się do bardziej lewicowego elektoratu, nie odniosły w skali kraju spektakularnego zwycięstwa. Ale tylko na przykładzie Warszawy i Krakowa dobrze widać, że odbierają SLD poparcie szczególnie wśród młodszych pokoleń wyborców, których nie trzymają przy tej formacji choćby PRL-owski sentyment i koneksje. Ugrupowanie Leszka Millera traktowane jest coraz częściej przez młodszy lewicowy elektorat jako „partia (utraconej) władzy”, której lewicowość kończy się tam, gdzie zaczynają się synekury. Jeśli Sojusz dąży do coraz dalszej marginalizacji, to jest na najlepszej ku temu drodze.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Krzysztof Wołodźko