Nawrocki w wywiadzie dla #GP: Silna Polska liderem Europy i kluczowym sojusznikiem USA Czytaj więcej w GP!

"Na przekór wszystkim". Dramatyczna sytuacja naszej załogi

Jeśli świat zimowych sportów znacie tylko z opowieści Justyny Kowalczyk czy Kamila Stocha, to poznając historię Dawida Kupczyka, zobaczycie go z zupełnie innej strony.

Tim Hipps (Wikipedia)
Tim Hipps (Wikipedia)
Jeśli świat zimowych sportów znacie tylko z opowieści Justyny Kowalczyk czy Kamila Stocha, to poznając historię Dawida Kupczyka, zobaczycie go z zupełnie innej strony. Nie ma tutaj rekordowych nagród, luksusu wysokobudżetowych przygotowań czy splendoru po zdobyciu medali. Jest niesamowita walka i upór, aby tylko udało się wystartować w najbliższych zawodach.

Dla 36-letniego Dawida Kupczyka będą to już piąte igrzyska olimpijskie. Jak mówił szef polskiej misji w Soczi Apoloniusz Tajner, w nagrodę za wytrwałość zawodnik otrzymał propozycję niesienia polskiej flagi podczas ceremonii otwarcia. Nie odmówił, ale nie potraktował tego jako wielkiego wyróżnienia. – Wiem, jak to wyglądało. Mocniejsze związki chciały wystawić swojego człowieka. Nikt się nie zdecydował, ja byłem jakimś dziesiątym wyborem i w końcu zwrócono się do mnie. Zgodziłem się, bo to zaszczyt dla mnie i całej dyscypliny. Jestem trochę jak ostatni Mohikanin, na przekór wszystkim jadę na piąte igrzyska – mówi bez ogródek.

Płozy do boba

Faktycznie, na jego miejscu niejeden już dawno dałby sobie spokój. Od ponad 15 lat startów na każdym kroku natrafia na organizacyjne problemy. Historie, które nam opowiedział, są i straszne, i śmieszne. Tak jak to o poszukiwaniu nowego kompletu płóz do naszego boba. Choć brzmi to niewiarygodnie, to jedną z pierwszych rzeczy, jaką Kupczyk będzie musiał zrobić w Soczi, to zorganizowanie niezbędnego sprzętu. – Od Niemców nie mam szans niczego kupić, ale Łotysze może będą mieli jakiś sprzęt na sprzedaż, zgodzą się na płatność w ratach i nam go udostępnią? Ale i tak będą to płozy, na których oni już jeździć nie chcą – opowiada bez wzruszenia Kupczyk. Ale jak to? Na najważniejszą imprezę czterolecia bez odpowiedniego wyposażenia? A gdzie pomoc związku? Kasa z PKOl? – Możemy zapomnieć. Po prostu nie ma na to pieniędzy. Choć pewnie są, ale nie dla nas – dodaje. Łotysze już raz służyli pomocą. – Na mistrzostwach Europy startowaliśmy na pożyczonych od nich płozach i zajęliśmy dziewiąte miejsce, najlepsze w historii – opowiada.

Zresztą, Niemcy też już pomagali Kupczykowi, ale było to dawno temu. W 2003 r. podczas mistrzostw świata juniorów nasi zachodni sąsiedzi pożyczyli naszym… swojego boba. – Nie transmitowała tego żadna telewizja, więc nie było żadnego problemu. Zakleiliśmy tylko ich flagę i pojechaliśmy, a że był to znakomity sprzęt, to zrobiliśmy drugi czas i zdobyliśmy srebrny medal – wspomina Kupczyk. Brzmi niewiarygodnie, ale ciągłe problemy tak zahartowały naszych bobsleistów, że taka historia w ogóle nie robi na nich wrażenia.

Choć przed igrzyskami w Soczi Kupczyk zaczął już nieźle się denerwować, bo nie mógł doprosić się o fundusze na przemalowanie boba i zakup odpowiednich strojów. – W końcu się udało, ale kosztowało nas to masę niepotrzebnych nerwów.

Kto za to odpowiada? Podziałem kasy zajmował się do niedawna Polski Związek Sportów Saneczkowych. – A oni preferowali saneczkarzy. Dostawaliśmy dużo mniejsze pieniądze, mimo że koszty naszych zgrupowań są większe. Trzeba więcej zapłacić chociażby za transport – rozpoczyna wyliczankę Kupczyk. Dopiero pod koniec stycznia Polski Związek Sportowy Bobslei i Skeletonu został przyjęty do PKOl, ale wcale nie zmieniło się na lepsze.

A wcale nie trzeba tutaj kokosów, aby odpowiednio przygotować zespół. Jak mówi Kupczyk, wystarczyłaby kwota ok. 750 tys. zł. – Dostajemy około 400 tys., to niewiele, bo np. Tomasz Majewski otrzymuje około dwóch milionów wsparcia. My o takich pieniądzach możemy tylko pomarzyć. Dysproporcję widać gołym okiem – kontynuuje. – Gdy zaczynamy przygotowania, zastanawiamy się, czy w ogóle uda się nam pojechać na jakieś zgrupowanie. Decyzje często zapadają w ostatniej chwili. Nagle jest zielone światło, pakujemy się i wyjeżdżamy. Żadnego spokoju psychicznego czy planowania. Totalna partyzantka.

Finansowe absurdy

Uczestnik czterech igrzysk olimpijskich absurdalnymi historiami sypie niczym z rękawa. Jak np. ta z zeszłego sezonu, kiedy mieli jechać na zgrupowanie do Norwegii. – Wynajęliśmy i zapakowaliśmy już samochody, opłacono prom i nagle przyszedł sygnał, że nie jedziemy, bo nie ma kasy. Udało się wyjechać dopiero tydzień później, ale sporo pieniędzy i tak już przepadło, bo nie można było odwołać samochodów czy przebukować biletów na prom – opowiada bez wzruszenia. Norwegia to najczęstsze miejsce wypadów biało-czerwonych. Jest tam bardzo dobry tor i do tego tani w użytkowaniu. Za pięćdziesiąt ślizgów płaci się tyle, co w Niemczech za kilkanaście.

W bobslejach wielką rolę odgrywa sprzęt. Najbardziej doskwiera brak wspomnianych już wcześniej odpowiednich płóz. – W porównaniu z innymi krajami jesteśmy jakoś na poziomie Rumunii, czyli jakoś tak w środku stawki, choć szczerze mówiąc, końca za nami już nie ma. Od paru lat mamy ten sam sprzęt, nie podążamy za nowinkami technicznymi, a przecież tu o wszystkim decydują setne sekundy. Te niuanse w wyposażeniu mają ogromne znaczenie – opowiada Kupczyk.

Ale i tak byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie pomoc AZS AWF Katowice i prof. Zbigniewa Waśkiewicza. – Z ich środków został cztery lata temu kupiony bobslej. Koszt dobrego sprzętu to wydatek ok. 50 tys. euro. My nigdy nie mieliśmy takich pieniędzy do dyspozycji. Ten, którym jeździmy teraz, kosztował 30 tys. zł. Na nasze prośby do związku, aby dołożyć trochę kasy i kupić nowy, usłyszeliśmy, że przecież mamy taki sprzęt, jaki sami sobie wybraliśmy. Dzięki Waśkiewiczowi jeszcze jeździmy. Gdyby nie on, skończylibyśmy już po Vancouver. Może nie wygrywamy, ale cały czas jesteśmy blisko czołówki – podkreśla uczestnik igrzysk w Nagano, Salt Lake City, Turynie i Vancouver.

Więcej w dzisiejszej "Gazecie Polskiej Codziennie"

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Krzysztof Oliwa