W Wilnie rozpoczyna się szczyt NATO. Obserwowany jest on wyjątkowo uważnie, zważywszy na wojnę na Ukrainie i jej konsekwencje wynikające dla Sojuszu, w tym jego rozszerzenie. Dokonane już przystąpienie do paktu Finlandii, dużo bliższe niż jeszcze kilka dni temu – Szwecji, a w dalszej perspektywie również samej Ukrainy. Próba odwołania kilka dni temu polskiego ministra obrony narodowej Mariusza Błaszczaka to dużo więcej niż tylko klasyczny instrument z zasobu narzędzi służących do politycznych przepychanek. To uderzenie w chwalonego również na Zachodzie polityka, który w przełomowym momencie rozwija i modernizuje polską armię. To coś jak powstający na żywo kolejny sezon „Resetu”.
Owszem, dzisiejsza opozycja spod znaku Platformy ma dużo mniejsze możliwości działania niż w czasach, w których odpowiadała za sprawowanie w naszym kraju rządów. Niestety, w miarę tych skromnych mocy robi, co może, znajdując, jak wtedy, chętnych pomocników w mediach.
Bezpośrednim powodem odwołania ministra Błaszczaka, wskazanym we wniosku złożonym przez posłów opozycji, były doniesienia związane z odnalezieniem pod Bydgoszczą elementów rakiety. Jak mówił Mariusz Błaszczak, posłowie, mając do dyspozycji dużo bardziej oficjalne dokumenty, wybrali sensacyjne w tonie, lecz nieznajdujące potwierdzenia w dostępnej dokumentacji materiały medialne.
Po kolejnym odcinku „Resetu”, pokazującym tym razem działania PO związane z napaścią Rosji na Gruzję i wizytami w tym kraju prezydenta Lecha Kaczyńskiego nasuwa się tu bardzo konkretne skojarzenie. Michał Rachoń wraz ze Sławomirem Cenckiewiczem pokazali widzom raport ówczesnych polskich służb, który jako wnioski, dotyczące ostrzału kolumny z udziałem prezydentów Saakaszwilego i Kaczyńskiego, zawarł tłumaczenia publikacji rosyjskiej prasy, oczywiście w pełni zgodne z linią i potrzebami Kremla.
Tym razem otrzymujemy wniosek o odwołanie ministra, oparty na przekazie szukających sensacji mediów. Gdy Mariusz Błaszczak przedstawiał w Sejmie raport na temat zdarzenia, politycy opozycji nie byli nim w ogóle zainteresowani. Nie chodzi przecież o żadną rakietę, a o uderzenie w kluczową w dzisiejszej sytuacji postać. Czy chodzi tylko o bieżącą walkę polityczną, czy znów jest to jakaś długofalowa gra na rzecz Rosji, od której dziś tak lubią na głos odżegnywać się działacze Platformy?
Gdy podczas parlamentarnego wystąpienia Błaszczak zarzuca opozycji, że Putin prowadzi dziś wojnę hybrydową jej rękami, brzmi to jak zarzut bardzo poważny. Niestety równocześnie jest on całkowicie uprawniony.
Z dotychczas pokazanych odcinków „Resetu” wyłania się dość spójny obraz, przedstawiający ekipę Tuska i Sikorskiego jako samozwańczych ambasadorów Rosji w polityce europejskiej i światowej. Idei wprowadzania Moskwy na salony służyły wszelkie działania uderzające w polskie bezpieczeństwo. Na tym ołtarzu poświęcono więc najpierw tarczę antyrakietową, później bezpieczeństwo i obecność w NATO Ukrainy i Gruzji, wreszcie spójność i bezpieczeństwo instytucji państwa polskiego, w tym prezydenta Rzeczypospolitej.
I choć z drugiej strony spotykało się to wyłącznie z zaostrzeniem relacji, nie tylko na poziomie retoryki, lecz także militarnej praktyki (wycelowanie w Polskę rakiet, konfrontacyjne wobec naszego kraju scenariusze wielkich, rosyjsko-białoruskich ćwiczeń wojskowych), Platforma nie schodziła z prorosyjskiego kursu, dopóki w pełni zbieżne były interesy Berlina i Moskwy, a więc do początków napaści na Ukrainę w 2014. Później, jak wiemy, przekaz ten był niuansowany, co nie znaczy, że jednoznaczny. Wystarczy przypomnieć sobie, jak Donald Tusk wspierał korzystną dla Rosji politykę energetyczną… Viktora Orbána, gdy ten szukał w Warszawie poparcia u swego ówczesnego kolegi z Europejskiej Partii Ludowej.
Dziś retoryka PO jest jednoznacznie antyrosyjska, zauważmy jednak, że tak naprawdę uderzać ma ona nie w Moskwę czy Putina, ale w PiS i Jarosława Kaczyńskiego. Tymczasem wtedy, gdy bieżąca polityka wymaga weryfikacji deklaracji, bywa już bardzo różnie. To politycy Platformy najgłośniej krytykowali wszelkie próby wzmacniania ochrony granicy, równocześnie wspierając politycznie nasłanych przez reżim białoruski imigrantów. To również politycy Platformy deklarowali co najmniej rewizję obecnych zakupów uzbrojenia, kwestionując ich sens i zasadność, czyniąc to nawet w obecności życzliwego im niekiedy ponad miarę i rozsądek ambasadora Stanów Zjednoczonych.
Pamiętajmy wreszcie, że w czasach, których „Reset” jeszcze nie pokazał, sprawy szły coraz dalej, aż do pomysłów wspólnych akcji nadzwyczajnych z udziałem polskich i rosyjskich żołnierzy czy bezprecedensowego udziału Siergieja Ławrowa w naradzie polskich ambasadorów. Poświęcenie polskiego bezpieczeństwa nie skończyło się na rezygnacji z tarczy antyrakietowej. Proces kontynuowany był poprzez likwidację kolejnych jednostek wojskowych we wschodniej części kraju – tak jakby z tamtej strony nie groziło nam żadne niebezpieczeństwo. Obowiązująca w tym czasie, zmieniona dopiero niedawno doktryna obronna w przypadku ataku ze wschodu zakładała obronę na linii Wisły, a więc, de facto, rezygnację z połowy państwa. To czasy całkiem niedawne. Odpowiadający za to ludzie chcą dziś rozliczać i deprecjonować ministra, który armię dozbraja, modernizuje i przywraca jej obecność w newralgicznych dla naszego bezpieczeństwa obszarach. Jestem przekonany, że to właśnie to, a nie medialne doniesienia o zabłąkanej rakiecie, jest prawdziwą przyczyną uderzenia w Mariusza Błaszczaka.
Polska jest dziś wymieniana jako jeden z ważniejszych krajów NATO. Wpływ na to ma oczywiście nasza bieżąca polityka – duże wydatki na obronność i wzrost liczebności armii, która już dziś jest jedną z większych w obrębie Sojuszu. Jednak istotne jest również to, że to dzisiejsi rządzący Polską przez lata formułowali prognozy i ostrzeżenia, którym dziś świat Zachodu musi przyznać i przyznaje rację.
To bardzo ważne w kontekście naszych możliwości wpływania na politykę całego Paktu Północnoatlantyckiego w pożądanym przez nas kierunku, czyli wzmocnienia struktur NATO w Europie Środkowej i Wschodniej (co już się dzieje), a także w przyszłości, w zacieśnianiu więzi z Ukrainą. Może być to kluczowe również ze względu na to, że choć dociera do nas wiele dobrych wiadomości, pojawiło się ostatnio kilka niepokojących sygnałów. Media w Polsce, choć oczywiście mogła to być dezinformacja, postawiły jakiś czas temu tezę, że nasz kraj ma szansę objąć nawet posadę szefa Sojuszu, pod warunkiem jednak, że zgłosi na nią… Aleksandra Kwaśniewskiego.
W kontekście Ukrainy to oczywiście kandydatura mniej szkodliwa niż Radosława Sikorskiego, jednak pokazująca, że wciąż część zachodnich elit nie dostrzega różnic między Polską i jej ambicjami dziś i, powiedzmy, 20 lat temu. Niepokoją też sygnały, jakoby Amerykanie na czele Sojuszu widzieli Ursulę von der Leyen, dzisiejszą Próba odwołania kilka dni temu KE, która wcześniej była źle ocenianym ministrem obrony Niemiec. Z punktu widzenia naszego kraju dużo lepszym kandydatem był, odrzucony ponoć przez Joe Bidena, były brytyjski minister Ben Wallace. Niezależnie jednak od tego, kto finalnie stanie na czele tej kluczowej dla naszego bezpieczeństwa organizacji, nasz głos jest w niej dziś słyszalny, a w przypadku kierownictwa niebędącego gwarancją kontynuacji dzisiejszej linii, waga tego głosu będzie sprawą zasadniczą.
Atak na ministra Mariusza Błaszczaka jest działaniem na rzecz odebrania nam znaczenia w NATO i jako taki wpisuje się, jak działania PO z lat poprzednich, w interesy Rosji. Być może wkrótce okaże się, że Niemcy, tym razem mając do dyspozycji również (oby nie!) kierownictwo NATO, obmyślają kolejny reset i znów, jak przed kilkunastu laty, polska polityka ma być jego poligonem doświadczalnym.