Zabijał sowieckim strzałem w tył głowy. Taka – sowiecka – była „wyzwolona” Polska. Żaden z oprawców zamordowanego 25 maja 1948 roku w katowni bezpieki przy ul. Rakowieckiej 37 rtm. Witolda Pileckiego – ubeków, sędziów, prokuratorów – nie poniósł żadnej kary. Ciało rotmistrza oprawcy wywieźli za bramę więzienia na małym drewnianym wózku ciągniętym przez konia. Następnie zrzucili do bezimiennego dołu w nieznanym miejscu. Dopiero po latach dowiedzieliśmy się, że jest to dzisiejsza kwatera „Ł” Cmentarza Wojskowego na warszawskich Powązkach. Prace identyfikacyjne trwają. Trwają mimo piekielnego planu komunistów. Bo naczelnik więzienia mokotowskiego Alojzy Grabicki żonie jednego ze skazanych powiedział: „Po takich zbrodniarzach ziemia musi być zrównana”. Niszczono ich bliskich – żony, dzieci. Aż do 1989 roku byli rodzinami bandytów. „Kiedy trwał proces, nauczycielka spytała mnie w obecności całej klasy: »Czy ty jesteś córką tego szpiega?«. Potwierdziłam. Byłam dumna z ojca, że jest wielkim patriotą” – pamięta Zofia Optułowicz, córka Pileckiego. „Gdy ojca zabili, mama, jako nauczycielka, nie mogła znaleźć pracy w zawodzie. Mnie nie chcieli przyjąć na studia”. Dlaczego do dziś nie udało się zidentyfikować kości Pileckiego? Przecież odpowiedzialny za prace prof. Krzysztof Szwagrzyk mówi, że wszystkie szczątki z „Łączki” zostały wydobyte. Powodem – jak się dowiedziałem – jest wybudowana kilka lat temu zaraz obok Powązek Wojskowych trasa szybkiego ruchu. Wtedy robotnicy mieli wykopać masę ludzkich kości. Bo doły więzienne w latach 50. były rozległe i sięgały poza granice dzisiejszej nekropolii. Co robotnicy zrobili ze szczątkami – nie wiadomo.
Wysoko postawione osoby zakazały im mówić. Gdyby włodarze III RP pozwolili rozpocząć prace na początku „ustrojowej transformacji”, prawdopodobnie udałoby się wykopać wszystkich. A tak, Pilecki i wielu innych bohaterów Polski nie ma własnych grobów.