Nawet przy wielkim optymizmie trudno liczyć, że szybko otrzymamy pełną informację na temat zamachu w Smoleńsku. Nadzieje, że pojawi się nowy Borys Jelcyn i otworzy archiwa, są mikroskopijne. Pozostają nasze badania i domysły. Początkowo rozważałem wersję celowego doprowadzania do katastrofy. Ale rozpad samolotu na ziemi nie gwarantował zamachowcom pełnego sukcesu. W podobnych wypadkach ofiar było niewiele, a wizja, że Kaczyński by przeżył i stał się wybrańcem opatrzności, byłaby dla Moskwy i jej popleczników prawdziwą katastrofą. Wybuch nie pozostawiał niczego przypadkowi. Ci, których wojna na Ukrainie ostatecznie przekonała, mają do wyboru dwie motywacje. Pierwsza to charakter Władimira Władimirowicza, który już po Tbilisi „zapisał Kaczyńskiemu śmierć w duszy”. Przemówienie na Westerplatte tylko utwierdziło go w zbrodniczych zamiarach. Jednak, moim zdaniem, emocje stanowią tu czynnik ważny, acz drugorzędny. Lech Kaczyński przeszkadzał dyktatorowi w jego planie dobudowy imperium. Można tylko sobie wyobrazić, co by było, gdyby PiS powtórnie wygrał wtedy wybory. Reorientacja polskiej polityki i gospodarki wyglądałaby zgoła inaczej. Nie wiadomo, czy tak błyskawicznie rozwinąłby się projekt Nord Stream, czy doszłoby do pierwszej wojny na Ukrainie. Tarcza, Gazoport i Baltic Pipe funkcjonowałyby już od lat.
Poza tym bez Smoleńska i umiejętnie rozdmuchanej polaryzacji wojna polsko-polska nie miałaby takiego natężenia jak po walce o Wawel, o krzyż, o pamięć. I dlatego zbrodnia w Smoleńsku była przebiegłą inwestycją w przyszłość. Po latach widać – nieudaną. Polacy okazali się mądrzy po szkodzie, choć zabrało im to parę lat, Ukraińcy też wyciągnęli lekcję z agresji. Ale ile po drodze było tragedii, łez, krwi i zniszczeń. Zapewne zakres przyszłych reparacji przewyższy to wszystko, czego mamy czelność domagać się od Niemiec.