Na zupełnym marginesie zainteresowań mediów, pochłoniętych spotkaniami światowych liderów w Monachium, odbyły się w Brukseli obrady przywódców dwóch krajów dość oddalonych od centrum Europy, których problemy graniczne i wynikające z nich kolejne wojny mało zaprzątały uwagę mainstreamu, a w kontekście wojny na Ukrainie zeszły na nader odległy plan. Zgoła niesłusznie, bowiem kwestia ustalenia nowego ładu na Kaukazie bez udziału Rosji ma ogromne znaczenie, o czym świadczy obecność sekretarza stanu USA Anthony’ego Blinkena na spotkaniu prezydenta Azerbejdżanu Ilhama Alijewa z premierem Armenii Nikolem Paszynianem.
Rzecz w tym, że w miarę oczywistego słabnięcia potencjału militarnego Rosji, co ujawnia nędza jej ukraińskiej kampanii, coraz bardziej oczywiste staje się dla niegdyś mniej lub bardziej krwawo wchłoniętych przez carskie imperium i powtórnie podbitych przez Sowiety krajów Azji Środkowej i Kaukazu, że nastał najdogodniejszy moment do zerwania resztek krępujących je ekonomicznych i politycznych więzów z Moskwą. Największy z krajów azjatyckich, Kazachstan, zręcznie wykorzystawszy wsparcie rosyjskie dla spacyfikowania starej nomenklatury o pochodzeniu jeszcze komunistycznym, natychmiast zaczął proces uniezależniania się od Rosji, faktycznie potępiając jej napaść na Ukrainę i przeorientowując całkowicie priorytety ekonomiczne na rzecz coraz bliższej współpracy z Chinami oraz polityczne, zacieśniając więzy z pobratymczą Turcją, także w sferze militarnej.
Kazachstan, podobnie jak Azerbejdżan, czerpał ogromne korzyści z wydobycia ropy naftowej z gigantycznych złóż kaspijskich, ale dotychczas był mocno eksploatowany przez Moskwę i nie posiadał własnych rafinerii, a zyski w dużej części przechwytywała rosyjska „mniejszość narodowa”, czyli Rosjanie (ponad 20 proc. ludności kraju) zamieszkujący masowo pogranicze z Rosją. To nimi straszył niedawno Putin władze Kazachstanu jako ewentualnym „nowym Donbasem”, co jednak nie zrobiło na nich większego wrażenia, ba, spowodowało przyspieszenie wprowadzenia alfabetu łacińskiego w miejsce narzuconej niegdyś wszystkim podbitym przez Moskwę ludom cyrylicy. Właśnie ogłoszono ukończenie tego procesu, co jest jawnym policzkiem dla Kremla.
Rosja grała dotychczas wszędzie na terenach byłych republik wedle starej rzymskiej zasady divide et impera, dziel i rządź, systematycznie napuszczając je na siebie nawzajem, wspierając raz jedne, raz drugie, a niekiedy obie strony powstających konfliktów naraz, jak w przypadku zmagań o Karabach, gdzie jawnie wspierała jego bezprawną i potępianą przez ONZ okupację przez Armenię, a jednocześnie sprzedawała nowoczesną broń walczącemu o odzyskanie swych ziem Azerbejdżanowi. Przemiany w polityce globalnej i gwałtowny upadek zarówno autorytetu Rosji w świecie, jak i jej siły w regionach, spowodowały, że uczestnicy owych lokalnych, podsycanych przez Kreml konfliktów poszli wreszcie po rozum do głowy i poza nadzorem, a nawet wiedzą Rosji zaczęli szybko te sztuczne niekiedy konflikty zamykać z korzyścią dla wszystkich – poza Moskwą. Niedawnym przykładem jest niespodziewane po 30 latach bezpłodnych sporów zawarcie ugody dwóch wspomnianych największych państw regionu, czyli Kazachstanu i Azerbejdżanu, w kwestii ostatecznego rozdzielenia wód terytorialnych na Morzu Kaspijskim, co pozwoli obu stronom zwiększyć wydobycie ropy naftowej i gazu.
Azerbejdżan zresztą od wielu lat prowadzi najbardziej przemyślaną i skuteczną politykę współżycia z kolejnymi niedźwiedziami zamieszkującymi Kreml. Twórcą jego nowoczesnego oblicza jest wszak Hejdar Alijew, który w toku partyjnej kariery w Związku Sowieckim od podszewki poznał mentalność Moskali. Był bowiem i szefem KGB republiki azerskiej, członkiem politbiura sowieckiego i wicepremierem za krótkich rządów Andropowa, a wreszcie głównym oponentem pierestrojki Gorbaczowa, wyrażanej czołgami rozjeżdżającymi demonstrantów na ulicach Wilna i Baku, co spowodowało gwałtowny koniec jego sowieckiej kariery, ale i dojście do władzy w wolnym już Azerbejdżanie w 1993 r. Dziś traktowany jest w swoim kraju jako ojciec narodu, a pod koniec jego życia powstała nawet jego filmowa biografia pt. „Czarne znamię” („Qara nişanə”), gdzie w jego postać wcielił się znany polski aktor Tadeusz Huk, który powiedział w wywiadzie: „Zagrałem wielkiego człowieka, jestem zadowolony ze swojej gry i bardzo szczęśliwy”.
Jako prezydent Hejdar Alijew podjął pierwszą próbę, by zbrojnie przezwyciężyć kryzys karabaski, ale dzięki praktycznie jawnej pomocy wojskowej Rosji dla Armenii skończyło się to masakrami ormiańskimi na azerbejdżańskiej ludności i wypędzeniem ponad 700 tys. Azerów. Wówczas objawił prawdziwy geniusz strategiczny – nie rezygnując z odebrania Karabachu, zaczął budować potęgę militarną za pośrednictwem skokowego rozwoju ekonomicznego. To on podpisał „kontrakt stulecia” z zachodnimi firmami na budowę rurociągu o wielkiej przepustowości transportującego ropę kaspijską przez Gruzję do portu Poti nad Morzem Czarnym, skąd ją dalej rozwożą po świecie tankowce, oraz rurociągu do tureckiego Cejhanu.
Wyobrażenie o zyskach z tego przedsięwzięcia niech da informacja, że po kilku latach, już za rządów następcy Hejdara Alijewa, jego syna Ilhama (prezydent od 2003 r.), Azerbejdżan mógł sobie pozwolić na przeznaczenie 10 proc. PKB i więcej na forsowne zbrojenia, co zaowocowało zwycięską wojną z Armenią dwa lata temu i odbiciem większości okupowanego Karabachu. Masakrowana tureckimi dronami Bayraktar armia Armenii udająca siły zbrojne Republiki Arcach w Karabachu tradycyjnie jak od wieków oczekiwała zbrojnego wsparcia Rosji, które nie nastąpiło z powodu zaangażowania wszystkich jej sił w podbój Ukrainy. Nie wypaliła też totalnie fałszywa narracja o armeńskim chrześcijaństwie niszczonym przez azerski agresywny islam. Armenia Karabach ostatecznie przegrała, ale zorientowała się, że po cynicznym porzucenia przez jedynego sojusznika, Rosję, może też przegrać własną niepodległość.
A warto przypomnieć, że Armenia nie ma dostępu do morza, nie dysponuje żadnymi cennymi surowcami, a ze swym jedynym sojusznikiem, czy raczej protektorem, Rosją, nie ma wspólnej granicy, zaś ze wszystkimi sąsiadami również od wieków ma stosunki złe. Dlatego nie znalazł tam ciepłego przyjęcia montujący kaukaski sojusz prometejski prezydent Lech Kaczyński, który i uratował Gruzję przed podbojem rosyjskim, i praktycznie dopiął z Azerbejdżanem i Ukrainą zaopatrzenie Polski w azerską ropę transportowaną przez Gruzję i Morze Czarne do Odessy, a potem do Płocka rurociągiem, który Ukraińcy po swojej stronie zbudowali, a u nas nigdy nie powstał przez decyzje Tuska i PO.
Obecny premier Armenii Paszynian doszedł do władzy na fali społecznych buntów przeciw do cna skorumpowanej rządzącej przez dekady „mafii karabaskiej”, ale dopiero teraz uzyskał od narodu mandat do uregulowania problemów z sąsiadami, nawet w bolesny dla karmionej szowinistyczną propagandą Ormian sposób. Lider Azerbejdżanu oczywiście tę sytuację wykorzystuje, ale zarazem daje Armenii szansę przetrwania na Kaukazie uwolnionym od rosyjskiego dyktatu. Najpierw jednak Ormianie przypisujący sobie odkrycia i osiągnięcia wielu narodów świata (także założenie starodawnych miast nie tylko sąsiedniej Gruzji, ale i… Polski!) muszą zburzyć mentalne imperium w sobie.
Obecną sytuację najlepiej ilustruje zdjęcie przedstawiające nadmuchiwanie przez rosyjskich bojców gumowych atrap czołgów, mających zastraszać niezbyt uważnych przeciwników; dziś Rosja może się dowolnie nadymać, ale klęski na Ukrainie przekonały zarówno jej sojuszników, jak i rywali, że na Kaukazie jej czas definitywnie przemija. Wszystko to, w kontekście warszawskiego przemówienia Bidena, gdzie wyraził solidarność z zagrożoną przez Rosję Mołdawią i z buntującym się przeciw satrapii narodem Białorusi, rysuje zupełnie nowe rozdanie na całym terenie byłego Związku Sowieckiego.