Bardzo często historia opisywana jest jako pasmo sukcesów, zwycięstw i podbojów. Od pewnego czasu chodzi mi po głowie, aby popatrzyć na nią jako na zestaw błędów, czasem niewielkich, lecz o kolosalnych następstwach. Zacznijmy od Francji: położenie i ludność predestynowały ją na bezapelacyjnego lidera Europy. Gdybyż poszła drogą wytyczoną przez kardynała Richelieu i zajęła się na serio kolonizacją Luizjany, eksportując nadwyżki ludnościowe, zamiast wykrwawiać się w wojnach… Być może Stany Zjednoczone obu Ameryk mówiłyby dziś po francusku. Ale następcy genialnego kardynała popełniali błąd za błędem. A rewolucja francuska – gdybyż zatrzymała się w fazie monarchii konstytucyjnej! Gilotyna wymusiła wojnę z całą Europą, a straty ludzkie poniesione przez Bonapartego nigdy nie zostały odrobione. Anglia, mistrzyni w balance of power, popełniła tylko jeden błąd. Pazerność dusigroszy z londyńskiego City sprawiła, że wojna o tytoń czy herbatę zmieniła się w wojnę o niepodległość i spowodowała utratę amerykańskich kolonii. Że nie musiało tak być, świadczy Kanada czy Australia. Co do Niemiec, zgubił ich duch pruski, który przyniósł wprawdzie zjednoczenie, ale wprowadził wojnę trwale do ich polityki. Gdyby poprzestali na podboju ekonomicznym, rządziliby Europą i zachowali kolonie. Jeśli idzie o Rosję, uważam, że największe szanse na zrobienie z niej normalnego i potężnego kraju miał Aleksander I, liberał i Europejczyk, ale nie dał rady. Czy go otruto, czy też ukrył się na Syberii jako pustelnik – są różne wersje, ale jego następcy wybrali styl pruski. Utratę mocarstwowych szans dokończyli komuniści, grzebiąc je na frontach, w gułagach i podczas terroru. Rosja konstytucyjnych Romanowów miałaby 500–600 milionów mieszkańców i byłaby arcybogatym krajem z racji terytorium i zasobów. Niestety, politycy nie uczą się na historycznych błędach.
Chociaż dla reszty świata, który nie składa się przecież z samych mocarstw, może to i lepiej!