To z PRL pochodzi autorytarny obyczaj dyskredytowania i wykluczania z debaty publicznej „nieprawomyślnych” pełnymi pogardy i inwektyw metodami. Wstępniaki w „Trybunie Ludu” zastąpiły „hejterskie” ataki w mediach i wpisy w internecie. I dzieje się to za przyzwoleniem i wsparciem ludzi Solidarności - mówi Barbara Fedyszak-Radziejowska w rozmowie z Joanną Lichocką („Gazeta Polska”).
Czy Warszawę można było odbić Platformie?
Warszawa jest zbyt ważna, by traktować ją jak teren czy piłkę – do odbicia. Na pytanie, czy mobilizację warszawiaków wokół referendum można było lepiej zagospodarować, a mechanizmy demokracji skuteczniej wykorzystać, moja odpowiedź brzmi – tak.
Co oznacza niemal jednomyślność głosowania tych, którzy poszli?
Najwyraźniej w referendum wzięli udział prawie wyłącznie warszawiacy, którzy bardzo krytycznie oceniają prezydenturę Hanny Gronkiewicz-Waltz. To oznacza, że wezwanie do bojkotu okazało się skuteczne i dobrze przemyślane. I to niezależnie od tego, że tym samym liderzy PO, a więc i premier, i prezydent, osłabili demokrację oraz aktywność społeczeństwa obywatelskiego. W dłuższej perspektywie to osłabienie sprzyja bowiem Platformie Obywatelskiej. Jej liderzy nie chcą i nie potrzebują dobrze funkcjonującej demokracji i obywateli świadomych swoich praw.
Wszystko wskazuje na to, że PO taką mobilizację przewidziała i miała świadomość, że nie jest w stanie zachęcić własnych wyborców do obrony Hanny Gronkiewicz-Waltz. Dlatego powiedziała im: możecie nic nie robić.
Spróbujmy „docenić” profesjonalizm rządzących w utrzymywaniu poparcia swoich wiernych zwolenników. Bez tej świadomości opozycja parlamentarna nie zdoła podjąć równorzędnej i skutecznej rywalizacji o zdobycie i sprawowanie władzy przez pełną kadencję. Wezwanie do bojkotu było dla PO rozwiązaniem optymalnym. Nie tylko dlatego, że powiedziano zwolennikom Hanny Gronkiewicz-Waltz: nie musicie nic robić. Znacznie ważniejszy był inny efekt – wezwanie do absencji w pełni usprawiedliwiało unikanie przez panią prezydent i jej zwolenników udziału w merytorycznej debacie. Nie trzeba było odpowiadać na konkretne zarzuty i udowadniać, że „jest świetnym prezydentem”. Nie idziemy na referendum, bo z wami nie warto dyskutować, a pomysł referendum to nonsens. Strategia PO, by budować taką III RP, w której „słusznie wybrane władze” nie podlegają demokratycznej kontroli ani przez parlamentarną opozycję, ani przez organizacje pozarządowe i świadomych swoich praw obywateli, wciąż jest skutecznie i profesjonalnie realizowana.
Jakie znaczenie miało ogłoszenie, że kto pójdzie do referendum, ten jest przeciw władzy? Czy wobec otwartej sugestii: „kto głosuje, ten pisior” urzędnicy i osoby w pewien sposób zależne od administracji mogły pójść do urn?
Zwracam uwagę, że wezwanie do bojkotu złamało w praktyce zasadę tajności wyborów i przywróciło mechanizm rodem z PRL: nie wiemy, kogo skreślacie, ale zawsze możemy sprawdzić, czy wzięliście udział w wyborach. Ten mechanizm w stolicy – siedzibie wszystkich centralnych urzędów, rozbudowanego samorządu czy wielu zarządów różnych fundacji i organizacji – zapewne zadziałał, chociaż nie da się tego udowodnić. Proponuję więc raz jeszcze – doceńmy profesjonalizm autorów kampanii; „Referendum? Jest jakieś referendum? Bez przesady, zostańcie w domu”.
Czy to jest tak, że Platforma testuje, do jakiego stopnia może się posunąć, naginając procedury demokratyczne?
Nie tylko PO i nie pierwszy raz w historii III RP.
Czy to też oznacza z kolei, że Polacy są wciąż bardzo słabo przywiązani do standardów demokratycznych, nie bardzo je czują i są wobec takich działań bezradni?
Proszę wybaczyć, ale nie rozumiem pytania. Mamy za sobą lata komunizmu, o którym podobno wszyscy wiemy, że był autorytarny, a nawet totalitarny, i kształtował bierność, obojętność, a nawet niechęć do polityki. Mamy liczne solidarnościowe elity, które po roku 1989 bagatelizowały mechanizmy demokratyczne. I oczekujemy od zwykłych ludzi, że sami sobie ze wszystkim poradzą i będą mądrzejsi od swoich, także opozycyjnych, elit?
Na wynik referendum w Warszawie wpłynęła też postawa SLD. Jego członkowie byli zaangażowani w to, by referendum poniosło klęskę. A potem, zwłaszcza działacze warszawscy, nie kryli radości na różnych forach społecznościowych, że Hanna Gronkiewicz-Waltz nie została odwołana.
Znowu nie rozumiem zaskoczenia... Może ja się mylę, ale SLD jest partią osadzoną korzeniami w PRL, z perspektywą na koalicję z PO. Co więc dziwnego w ich radości?
Jak ten sojusz warszawski wygląda w kontekście podziału postkomunistycznego, opisanego przed laty przez prof. Mirosławę Grabowską? Prof. Gliński uważa, że ten podział odtworzył się i że dziś PO jest liderem obozu postkomunistycznego. Czy to po prostu postkomuna obroniła się w stolicy?
Prof. Grabowska jest autorką najlepszej diagnozy stanu świadomości społecznej po roku 1989. Korzystając z rzetelnej analizy, wielu sondaży, badając stosunek Polaków m.in. do wiary, aborcji, demokracji czy Solidarności, zdiagnozowała trwałość podziału postkomunistycznego, który, moim zdaniem, trwa do dzisiaj. To podział na tych, którzy w znacznym stopniu akceptują PRL jako dopuszczalną (bo nieuchronną po 1945 r.) formę istnienia polskiego państwa, dominację ZSRS (Rosji) jako pragmatyczny sposób rozwiązania relacji z wielkim sąsiadem, a także coś, co minister Sikorski nazwał „płynięciem w głównym nurcie”. Oraz na tych, którzy świadomie i konsekwentnie chcieli ten sposób myślenia i działania rodem z PRL odrzucić.
Oportunizm po prostu?
To zbyt proste. W wewnętrznej racjonalności tego sposobu myślenia chodzi o modernizację, postęp, rozwój i rozsądek. To forma akceptacji dla bezsilności wobec żywotności obyczajów i praktyk PRL w III RP. Na przykład nieuchronne, a więc „akceptowalne” musi być to, że szef podziemnego wydawnictwa „Rytm” Marian Kotarski był naprawdę majorem SB Marianem Pękalskim i że to on, przypadkiem (?) w okolicach Okrągłego Stołu wydał „Drogi nadziei” Lecha Wałęsy, a nawet otrzymał od wolnej Polski nagrody i odznaczenia. I że równie nieuchronna, a nawet konieczna jest obecność w sferze służby publicznej III RP Tomasza Turowskiego, który – jak dowiadujemy się z jego ostatniej książki – „osłaniał własną piersią” Ojca Świętego.
Mówimy, przypomnę o wieloletnim agencie SB.
Nie agencie, lecz oficerze wywiadu pracującym w Watykanie pod „przykryciem” jezuity. Wywiad rzeka, z którego wynika, że także Turowski był polskim patriotą (prowadzący rozmowę dziennikarze wspierają tę „narrację”) to świetny argument na rzecz przyszłej koalicji PO–SLD. Jeśli Turowski chronił własną piersią papieża, to sojusz z SLD będzie dla solidarnościowych wyborców PO akceptowalny. A po odejściu Jarosława Gowina z PO także wyborcy SLD „przełkną” koalicję z „konserwatywną” PO bez większego problemu.
Obóz postkomunistyczny, mimo wewnętrznych podziałów w sprawach dla niego żywotnych, działa dość jednomyślnie. A jak jest z obozem postsolidarnościowym?
Solidarność była związkiem zawodowym, a więc akceptowała także tych członków, którzy byli w PZPR. I nie tylko dlatego, że związek zawodowy nie jest partią polityczną, ale także dlatego, że w nazwę „NSZZ »Solidarność«” wpisany był „projekt na Polskę”. Niezależną – od wschodniego sąsiada, samorządną, czyli demokratyczną. Samo słowo „solidarność” wielu odczytywało jako wspólnotę narodową, w której mogą odnaleźć się także członkowie partii. Pod jednym warunkiem: że wartość suwerennego państwa, jego niepodległość i demokrację zaakceptujemy wszyscy jako fundament wolnej Polski. To, co normalne i oczywiste w suwerennym kraju, nie „dzieli” przecież socjaldemokratów i chadecji w Niemczech – potrafią zawiązać wielką koalicję i rządzić wspólnie. Nie dzieli także Demokratów i Republikanów w USA. A w Polsce pokomunistycznej nadal dzieli. Część moich rodaków wciąż kwestionuje wartość polskości, suwerenności i podmiotowości III RP jako „niedyskutowalnych” fundamentów państwa. Tak jakby polskie państwo mogło rezygnować z dbałości o interesy własnego narodu pod pretekstem konieczności (!) liczenia się (!) z interesami np. Rosji, Niemiec czy Ukrainy. Lekceważenie polskości i bagatelizowanie wartości własnego państwa ma w polskiej historii złą tradycję, jej relatywnie najnowsza wersja to program KPP i jej kontynuatorów.
IPN mógł prowadzić ekshumacje na Łączce dzięki m.in. decyzjom ministra sprawiedliwości z rządu PO. Jednocześnie jednak pod tymi samymi rządami trwa na różnych poziomach rehabilitacja ludzi aparatu przemocy PRL. O Tomaszu Turowskim, którego minister Sikorski wysłał do Smoleńska w 2010 r., by organizował wizytę Lecha Kaczyńskiego, już mówiliśmy. Członek WRON gen. Florian Siwicki został pochowany z honorami, przed rokiem także z asystą i salwą honorową pochowano ostatniego szefa SB w Olsztynie. Gdy protestowali przeciw temu działacze dawnej Solidarności, zastępca tego esbeka napisał do jednego z nich: „Z pełną świadomością i rozmysłem zwalczałem takich jak pan”.
Zadeklarował przywiązanie nie tylko do PRL, ale także pogardę dla „solidaruchów”. Najwyraźniej konstytucyjny zapis o zakazie propagowania nazizmu i komunizmu w III RP nie zmienił jego poglądów. Akceptacja dla PRL okazała się silniejsza niż konstytucja. Co gorsza, swoista „socjalizacja” postaw i wartości sprzyjających PRL objęła także elity solidarnościowe. Czyli podział postkomunistyczny jest nadal aktualny, tyle że współtworzą go także po obu stronach (!) postsolidarnościowe środowiska.
Prof. Andrzej Zybertowicz twierdzi, że jest coś takiego jak elektorat III RP. Że niezależnie od tego, na którą partię ludzie głosują – PSL, SLD czy PO – zawsze wybierają partie systemu III RP. Prof. Grabowska dla odmiany odrzuca taką wizję podziału na wyborców III RP i elektorat zmiany.
Wyborcy III Rzeczypospolitej, rozumianej jako forma przekształconej w procesie transformacji PRL, istnieją. To zarówno elektorat postkomunistyczny, jak i część elektoratu postsolidarnościowego. Dla mnie ta „druga strona” to elektorat nie tyle zmiany, ile normalnej demokracji. Nawet odejście Jarosława Gowina z PO i jego próba zagospodarowania strefy „przejściowej” pośrednio sprzyja stabilizacji elektoratu III RP. Strona postkomunistyczna może już głosować na PO, bo nie ma w niej konserwatysty Gowina. A strona postsolidarnościowa otrzymała nową ofertę – partię Gowina, która pozwala rozczarowanym wyborcom PO „mieć ciasto i zjeść ciastko”. (Mieliśmy rację, głosując na PO, i mamy ją nadal, wybierając partię Jarosława Gowina). W normalnej, dobrze funkcjonującej demokracji opozycja rzadko jest kreowana przez polityków partii rządzącej. U nas jest inaczej i dlatego w sejmie pod rządami PO obowiązuje, jak mówi prof. Krzysztof Szczerski, „bezwzględna większość”. Czyli bez względu na merytoryczne racje to my mamy większość. Raz z partią Palikota, raz z partią Gowina. Tymczasem sens i istota demokracji to realne mechanizmy kontrolowania władzy w trakcie (!) rządzenia, a nie tylko raz na cztery lata. Politycy nie są doskonali, a władza to najsilniejszy z narkotyków. Mechanizmy demokracji są po to, by przywracać rządzącym „trzeźwość” i dbałość o interesy obywateli, a nie własne.
Platforma chyba od początku konsekwentnie neutralizuje standardy demokratyczne.
Wydaje się kolejną edycją Unii Wolności czy Unii Demokratycznej, czyli formacji wspierającej płynne przejście PRL w III RP, z zachowaniem tradycji i obyczajów tej pierwszej. Władza – każda – jeśli może, skrupulatnie unika zewnętrznej kontroli. Demokracja, ten najgorszy z systemów politycznych (tyle że nie wymyśliliśmy lepszego, jak mawiał Churchill), to sposób na stałe kontrolowanie władzy przez parlamentarną opozycję, media, dziennikarzy, ekspertów i świadomych swych praw obywateli.
Czyli?
Nie ma powodów wymyślać Ameryki. W demokracji norma to: równoprawna rola opozycji parlamentarnej w debacie i w dostępie do wiedzy o stanie państwa; autonomia nauki; bezstronny wymiar sprawiedliwości i organa ścigania; niezależne media, równy dostęp dziennikarzy i mediów do udziału w dyskursie publicznym, bez względu na sympatie – poza okazywaniem sympatii do konstytucyjnie zakazanego w III RP nazizmu, komunizmu, systemów antydemokratycznych, rasizmu, antysemityzmu itp. Ważne są stowarzyszenia i organizacje obywatelskie reprezentujące interesy swoich członków – one też mają prawo do aktywnej obecności w debacie publicznej i odwoływania się do instytucji referendum.
To abecadło. Tyle że u nas tylko w formie fasady.
Przypomnijmy, że także władza symboliczna, czyli zdolność do nadawania ważności i nieważności konkretnym osobom, autorytetom, instytucjom i poglądom, może dążyć do monopolu. To również stanowi zagrożenie dla demokracji. Jej fundamentem jest świadomy obywatel, ale jego wiedza o sytuacji kraju, realne możliwości działania zależą od wszystkich wymienionych instytucji. Bez nich oczekiwanie, że obywatele sobie sami poradzą, jest mrzonką.
Wielu zwolenników Platformy nie przyjmuje do wiadomości, że konserwują postkomunę.
Mają prawo nie godzić się z taką opinią, a ci, którzy myślą inaczej, mają prawo ich krytykować. Ale wszyscy powinni przyjąć tę różnicę do wiadomości i przekonywać, dyskutować, a nie powielać „hejterskie” metody wykluczania.
A jeśli to nie daje żadnych efektów?
Pyta mnie pani o wielu moich przyjaciół, z którymi nie potrafię już dzisiaj rozmawiać normalnie o Polsce i rządach PO. Problem zaczyna się na poziomie diagnozy. Oni nie tylko odrzucają inną diagnozę niż ich własna, lecz nie akceptują też prawa do jej formułowania. I nie widzą, że tak samo było w PRL. To stamtąd pochodzi autorytarny obyczaj dyskredytowania i wykluczania z debaty publicznej „nieprawomyślnych”, pełnymi pogardy i inwektyw metodami. Wstępniaki w „Trybunie Ludu” zastąpiły dzisiaj „hejterskie” ataki w mediach i wpisy w internecie; bydło, faszyści, mohery, watahy, pisuardesy, ze smoleńską sektą włącznie. I dzieje się to za przyzwoleniem i wsparciem ludzi Solidarności. Dzisiaj „podział postkomunistyczny” prof. Grabowskiej nie dzieli wyborców na byłych członków PZPR i Solidarności, lecz na akceptujących nie w pełni demokratyczny, nie w pełni suwerenny, osłabiający narodową tożsamość system i obyczaje III RP oraz na tych, którzy chcą III RP oczyścić ze spadku po PRL lub jego rolę zdecydowanie (!) ograniczyć. Prof. Mirosława Grabowska w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” formułuje symboliczną dla pierwszego sposobu myślenia ocenę sytuacji. Uważa, że ze względu na „typ przejścia od komunizmu do demokracji poprzez porozumienie przy Okrągłym Stole trudno było 5 czerwca powiesić komunistów na latarniach, mimo że część obozu solidarnościowego może tego sobie życzyła”. W tej diagnozie „ci inni”, gorsi, chcieli wieszać komunistów i chcą tego do dzisiaj, więc trudno z nimi rozmawiać. To bardzo wygodny sposób na pozycjonowanie oponentów. A jeśli oni chcą jedynie ukarać przed sądem w uczciwym procesie odpowiedzialnych za zbrodnie stanu wojennego, odsunąć od funkcji publicznych oficerów SB, którzy w Watykanie latami udawali jezuitów, przywrócić polskim ulicom nazwy bohaterów i usunąć z przestrzeni publicznej pomniki sławiące powojenne zbrodnie na Żołnierzach Wyklętych? Jeśli chcą, by naukowcy bez ograniczeń i za publiczne środki drążyli i wyjaśniali przyczyny smoleńskiej tragedii? Przyjęcie, że tak się rzeczy mają, pozwala nawiązać rozmowę. Ale druga strona woli wierzyć, że różnica jest w „wieszaniu komunistów”. Z pogardą i lekceważeniem nieźle radziłam sobie w PRL – bo to byli „oni”. Ale z podobną pogardą „swoich” nie radzę sobie równie dobrze.
Źródło: Gazeta Polska
Joanna Lichocka