Gdy Ryszard Cyba zamordował Marka Rosiaka, na demonstracji, będącej trochę krzykiem protestu, a trochę marszem milczenia, która odbyła się wieczorem tego samego dnia w Alejach Ujazdowskich, pojawiło się kilkadziesiąt osób. Wzburzenie skanalizowało się raczej w internecie i tam pozostało.
Po stronie ówczesnych rządzących nie sposób było dopatrzeć się głębszej refleksji. Media robiły wszystko, by odpowiedzialność zdjąć z Platformy i z samych siebie, Platforma zaś uznała, że nawet za śmierć swojego działacza winien jest PiS, ponieważ wprowadza do polityki język agresji. To, że morderca z Łodzi (czy raczej z Częstochowy, skąd pochodził) częściej słuchał Szkła Kontaktowego niż wystąpień Jarosława Kaczyńskiego, nie miało tu znaczenia.
Nim jeszcze stało się jasne, że motywy i inspiracje były oczywiste, a medialna nienawiść wymknęła się spod kontroli (choć – czy na pewno, bo na co właściwie liczyło TVN, emitując dla widzów szkiełka dowcipny wywiad z leśniczym o tym, kiedy można strzelać do kaczek?), politycy zaczęli ogłaszać, że do nich również Cyba się wybierał i tylko przypadek sprawił, że zginął człowiek z tego, a nie innego biura…
Niedawno obchodziliśmy kolejną rocznicę łódzkiego mordu. Czy jesteśmy, jako społeczeństwo, mądrzejsi? Czy czegoś się nauczyliśmy? Takie pytania to niebezpieczna generalizacja. Kto wówczas w zbrodni widział zbrodnię i mógł zdobyć się na jej potępienie, korepetycji nie potrzebował.
Po drodze byliśmy świadkami zabójstwa Pawła Adamowicza, a kilku politykom czy ludziom mediów zdarzały się rodzinne dramaty i ciężkie choroby. To sytuacje, kiedy patrzymy na innych przez pryzmat ludzkiego nieszczęścia a nie politycznej niechęci czy przekonania o szkodliwości ich działań. Kto zaś nie odmawia sobie satysfakcji z cudzych kłopotów, do porządku przywoływany jest szybko nawet przez swoich.
Nauczyć mogliśmy się chyba tylko tego, że w drugą stronę, delikatnie mówiąc, nie zawsze to działa. I nie trzeba nawet takich sytuacji jak powtarzane z lubością plotki o stanie zdrowia prezesa PiS. Wystarczy śmierć polityka z drugiego szeregu czy dziennikarza z ośrodka regionalnego Polskiego Radia czy TVP, by ktoś miał swoje małe, prywatne, podłe święto. Przypomniano o Rosiaku – należało się, „bo Adamowicz”, napisało wielu internautów, będących z człowieczeństwem i kalendarzem na bakier.
Nie minęło wiele czasu i do biura PiS znów ktoś próbował wtargnąć, napędzany medialnymi i politycznymi emocjami. Bez efektu tym razem, ale nie oszukujmy się, nie stało się to po raz ostatni. Opozycyjna część opinii publicznej w zdarzeniu widzi jedynie ustawkę, prowokację zrobiona przez samych zainteresowanych, by oczernić opozycję. To też nic nowego, w ten sam sposób Mateusz Kijowski odcinał się nawet od zbyt krewkich działaczy KOD, a młodzieżówka PO od „Farmazona”.
Do Donalda Tuska pretensji mieć według tych samych komentatorów nie wolno, choć wystarczy kilka minut na Twitterze by zobaczyć, jak poważnie i dosłownie jego sympatycy traktują wszelkie wezwania do rozprawy i czyszczenia państwa.
Minęły dwa dni – i sytuacja powtórzyła się w kolejnym miejscu w Polsce. Autorytarny język, czynienie z konkurenta przeciwnika, potem zaś wroga, innych niż krwawe owoców przynieść nie może.