10 wtop „czystej wody”, czyli rok z nielegalną TVP » Czytaj więcej w GP!

Gdy Tusk dołki kopie…

Od lat w naszej dyskusji o polityce funkcjonują takie określenia, jak „państwo z dykty” czy „państwo z kartonu”, czasem używane przez słusznie zmartwionych kondycją instytucji, czasem zaś przez wszystko wiedzących publicystycznych krewnych smerfa Ważniaka. Mamy jeszcze „państwo, które istnieje tylko teoretycznie”, zwrot znany nam z uwiecznionych na taśmach rozmów Bartłomieja Sienkiewicza, szefa MSW za czasów PO. Teraz, gdy taśmy wróciły, okazuje się, że zobaczyć możemy jeszcze inny, choć podobny przecież model funkcjonowania organizmu państwowego – państwo z reklamówki Biedronki. Mało kogo to już dziwi, pozostaje jednak pytanie, po co było to Donaldowi Tuskowi.

Gdyby bowiem Tusk nie upomniał się o upublicznienie kolejnej porcji zeznań Marcina W., trwająca od kilku dni burza nad jego głową przeszłaby prawdopodobnie bokiem. Sam Zbigniew Ziobro zaznaczał przecież, że nie traktuje ujawnionych zeznań jako prawdy objawionej, ba, stwierdził, że nie są one dla niego specjalnie wiarygodne. Tymczasem szef Platformy wpadł w pułapkę, którą według rożnych wersji wydarzeń zastawił na siebie sam lub zastawili ją na niego usłużni koledzy.

Rosyjski ślad według „Newsweeka”

W polityce przyjaźni przecież nie ma. Jak wiemy, wszystko zaczyna się od publikacji „Newsweeka”, w której Grzegorz Rzeczkowski twierdził, że nagrane na polecenie Marka Falenty taśmy sprzedane zostały rosyjskim służbom. Platforma po ukazaniu się tekstu od razu rozpoczęła medialną ofensywę, mającą na celu przekonać obywateli, że w 2015 r. popularny i idący po pewną reelekcję rząd zatopiły wrzucone w obieg medialny przez Rosjan nagrania, a więc że to Moskwa wymieniła rząd w Warszawie, grając na nastrojach społecznych i wynosząc PiS do władzy. Wcześniej mowa była o tym, że taśmy miały być na polecenie tych samych Rosjan nagrywane, kupować by je musieli od siebie samych, jednak takimi szczegółami nikt z PO nie będzie sobie zawracał głowy. Skoro udało się wmówić wyborcom, że partia, której spora część liderów, z bratem prezesa na czele, zginęła w Smoleńsku, działa na rzecz Rosji, elektorat niczym papier przyjmie wszystko.
W ramach dyskontowania medialnej wrzutki Donald Tusk zwołał konferencję, na której powtórzył główne tezy o rosyjskiej ingerencji w wybory i stwierdził, że sprawę da się wyjaśnić tylko poprzez instytucje niezależne od Zbigniewa Ziobry i prokuratury. Tym samym powrócił pomysł na sejmową komisję śledczą. Problem w tym, że gdy po wybuchu afery posłowie opozycji proponowali powołanie takowej, to Platforma wspólnie z ludowcami pomysł zablokowała. Już ten drobiazg pokazuje, że publicysta „Newsweeka” wprowadził lidera zaprzyjaźnionej partii na minę, jednak dalszy przebieg wydarzeń pokazał, że było to wręcz pole minowe.

Na własne życzenie

Nawet bez ciągu dalszego, o którym za chwilę, pomysł Tuska, by oprzeć ten etap prekampanii na przypomnieniu afery taśmowej, jest kompletnie niezrozumiały. Powrót do taśm, niezależnie od genezy ich pochodzenia, to przecież niekończący się festiwal kompromitujących cytatów, które PO de facto uniemożliwiły skuteczną kampanię wyborczą w 2015 r. Co więcej, większość tych pamiętnych słów starsi wyborcy dobrze znają, jednak dla młodszych, tych, którzy prawa wyborcze nabyli po 2015 r., mogłoby być zaskoczeniem, że nie mają do czynienia ze zgranymi internetowymi memami, lecz prawdziwymi słowami prawdziwych polityków, którzy kolejny raz zabiegają o ich głosy. Natomiast sugerowanie, że za taśmami stoi Moskwa, nie pomogło siedem lat temu, dziś również przekonać może tylko tych, którym i tak żaden cytat nie robi różnicy.

Ponoć w Platformie znalazły się osoby tego wszystkiego świadome, tyle że Tusk ich nie posłuchał. Gdy pojawiły się ujawnione, jak złośliwie i celnie zaznaczał Zbigniew Ziobro, na życzenie Tuska kolejne stenogramy, okazało się, że problem jest dużo poważniejszy. Dowiedzieliśmy się bowiem (a raczej – przypomniano nam, bo treść zeznań, choć bez większego echa, pojawiała się już w mediach) o łapówce, jaką przyjąć miał Michał Tusk od firmy sprowadzającej węgiel z Rosji i z tego źródła mającej fundusze na przekupywanie potrzebnych jej osób w Polsce.

Co więcej, przy okazji przypomniano też historię samej firmy, która później została zniszczona przez polskie, jeszcze platformerskie władze, wskutek czego z łańcucha dostaw i zależności zniknął polski pośrednik, wzrosła więc tym samym pozycja Rosjan. Tyle o pro- lub antyrosyjskości w kontekście węgla. Gdy politycy opozycji jako ostatni argument o uzależnianiu Polski od Moskwy przez PiS wysuwają wzrost liczby importowanego z Rosji węgla, okazuje się, że wzrost ten umożliwiły wcześniejsze decyzje ekipy Tuska.

Co i kogo może pogrążyć

Przed wyborami do europarlamentu PiS pogrążyć miały w rachubach opozycji takie sprawy jak majątki polityków partii rządzącej i poruszona przez braci Sekielskich sprawa pedofilii w Kościele. Oba wątki, tak samo zresztą jak jeszcze trochę wcześniej kwestia zarobków ministrów, skutecznie rozbrojone poprzez uzasadnione rozszerzenie tematu na pokrewne obszary (np. zarobki w samorządzie) i przedstawicieli innych grup. Tym razem w ten sam sposób trzeba potraktować kwestię taśm. Jest tu przecież co badać, ale badanie to nie może ograniczać się do dwóch kadencji i jednego śledztwa prokuratury.

Uzależnianie energetyczne Polski od Rosji i jego motywacje to temat bardzo ważny i kluczowy dla naszego funkcjonowania. Jednak do zbadania mamy politykę w czasie dużo dłuższym niż ostatnie osiem lat. Mamy w pamięci choćby skuteczne zablokowanie na lata prób dywersyfikacji dostaw gazu przez Leszka Millera czy kontrakty gazowe Waldemara Pawlaka.

Pierwsze wypowiedzi polityków Prawa i Sprawiedliwości wskazują, że planują oni iść w tym właśnie kierunku. Przebadanie tej kwestii zaszkodzić może wszystkim biorącym udział w rządach III RP siłom politycznym, PiS natomiast nie ma tu tak naprawdę powodów do obaw. Natomiast w kwestii pomysłów opozycji na komisje śledcze warto przypomnieć, że w sztandarowej dla kilku partii kwestii domniemanego użycia systemu Pegasus do inwigilacji opozycji nic nie wydarzyło się od lutego tego roku i nikt już chyba nie pamięta, że takie ciało miało w Sejmie RP powstać.

Najciekawsza komisja śledcza…

Równolegle z analizowaniem treści zeznań politycy i komentatorzy głowią się od kilku dni, co tak naprawdę stało się w poniedziałek. Czy Donald Tusk tak naprawdę zdawał sobie sprawę z tego, co znajduje się w zeznaniach Marcina W., i chciał zdetonować bombę już teraz, licząc, że do wyborów fala uderzeniowa osłabnie?

Jeśli tak, zadziałał bardzo ryzykownie, ponieważ już pierwsza odsłona afery taśmowej pokazała, że pamięć wyborców bywa krótka, lecz nie aż tak krótka. Taśmy wyszły przecież na jaw kilkanaście miesięcy przed wyborami. Co więcej, o czym już wspomniałem, tym samym zaryzykował odgrzanie wielu kłopotliwych dla jego partii wątków i to w chwili, gdy osłabienie PO leży w interesie nie tylko PiS, lecz i sił opozycji, dla których Platforma słaba, niedysponująca wyraźną przewagą nad innymi partiami, byłaby łatwiejszym partnerem przyszłych rozmów rządowych.

Jeżeli działał sam i nikt go nie powstrzymał, znaczy to, że lider nikogo nie słucha lub nie ma wokół siebie ludzi życzliwych i sprawnych wizerunkowo. Jeśli natomiast, jak w weekend zasugerował Jarosław Sachajko, a w poniedziałek powtórzyła Joanna Lichocka, Tusk padł ofiarą wewnętrznej intrygi kogoś z chcących podciąć jego przywództwo konkurentów, najciekawszą komisją śledczą byłaby wewnętrzna komisja śledcza Platformy Obywatelskiej.

Obawiam się jednak, że jej obrad nie moglibyśmy śledzić na żywo w żadnej stacji telewizyjnej.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#Gazeta Polska Codziennie

Krzysztof Karnkowski