Parafrazując tytuł głośnej ongiś opowieści Mariana Brandysa o Józefie Sułkowskim „Oficer największych nadziei”, muszę stwierdzić, że sporo było w historii takich postaci, z którymi wiązano wielki plany, które (na szczęście lub nieszczęście) nigdy się nie spełniły.
Takim był np. generał Georges Boulanger, jeden z katów Komuny Paryskiej. Lata czekał na dziejową rolę, ale się nie doczekał. U nas długie lata taką niespełnioną jednostką okazał się Mieczysław Moczar, w pewnych kręgach nadzieja na nacjonalistyczny socjalizm w Polsce. Jeszcze bardziej tragikomiczną postacią był naczelny „Polityki” Mieczysław Rakowski, uznawany w latach 70. za „nadzieję polskiej inteligencji”. Po latach wysiłków ów „liberał”, który niczym szczególnym nie zasłużył się w transformacji 89’ roku, odszedł w niesławie „ostatniego pierwszego sekretarza”. Myślę o nich wszystkich, obserwując rodaków próbujących inwestować w Tuska. Tusk w latach 90. jako młody liberał, a potem „patentowany leń w Senacie”, robił sympatyczne wrażenie. Gdy powstała Platforma, w jej przywództwie prezentował się jako „równy wśród pierwszych”, zaś w roku 2005 przegrał wszystko, co było do przegrania, a potem... Ktoś w niego zainwestował na poważnie! Uznał, że postkomuniści to zgrana karta, agenci SB i KGB nawet po przewerbowaniu nie mają przyszłości. I zaczęło się wielkie pompowanie Donalda. Wnet przeciętny trampkarz został pasowany na „Maradonę polityki”. A już całkiem niedawno wielu wrogów PiS-u uznało go za ostatnią deskę ratunku. Z przewodzenia Europie zapamiętamy mu bezradność wobec kryzysu uchodźczego, współudział w powodzeniu brexitu i fatalną politykę wobec Rosji, której skutki widzimy dziś. Co pozostało z tego przebojowego chłopaka? Rozdęte ego, sporo goryczy i zbiornik nienawiści wobec własnego kraju i do polskości, którą zapewne nadal uważa za nienormalność. Sądzę że wypali się, zanim dojdzie do wyborów, a gdyby przypadkiem wygrał, żądnych obietnic nie spełni. Więc nie wiem – śmiać się czy płakać?