Nawrocki w wywiadzie dla #GP: Silna Polska liderem Europy i kluczowym sojusznikiem USA Czytaj więcej w GP!

Cud nad Wisłą ciągle trwa

Cud nad Wisłą to nie tylko wspaniałe zwycięstwo militarne, które wydarzyło się 93 lata temu. To także potężne doświadczenie duchowe, w którym uczestniczą kolejne pokolenia Polaków. Cud ten współtworzy ich tożsamość.

Cud nad Wisłą to nie tylko wspaniałe zwycięstwo militarne, które wydarzyło się 93 lata temu. To także potężne doświadczenie duchowe, w którym uczestniczą kolejne pokolenia Polaków. Cud ten współtworzy ich tożsamość.

Ile w bolszewikach było nienawiści do Polaków, można wyczytać z „Dziennika” genialnego Izaaka Babla. Pamiętnik wojny roku 1920 był jak wojaczka – rwany, brutalny, nieszczędzący okrutnych szczegółów. A między wierszami pełne złości słowa o „Polaczkach”: jeśli tylko ujarzmieni, pobici albo upokorzeni, smutni, błagający o życie – dobrze. Gdy trzęsą się z zimna w bieliźnie – tym lepiej. Jakaś zajadłość dzika płynie z opisów autora „Zmierzchu”, który z kozakami Budionnego przemierzał Polskę.

Warto chwycić skrawek tych opisów, by odczuć, jaka to siła złego ducha parła na Warszawę. By uzmysłowić sobie, dlaczego ludność naszej stolicy szła tysiącami sypać wały i umocnienia, a potem własną piersią dać odpór Złu. By bronić swoich Matek, Żon i Córek przed bolszewikiem.

Prawdziwy cud

Plakaty, na których widać okrutną gębę bolszewika, były rodzajem propagandowej karykatury, lecz jakże celnej – jak dobrze oddawały one to, co było treścią wojny i sednem Bitwy Warszawskiej. Już od czasów Dżyngis-chana ciągnął na zachód morderczy, dziki żywioł, który przetoczył się przez księstwa ruskie, a potem nadał swoiste piętno cywilizacji rosyjskiej i wreszcie sowieckiej. Tej cywilizacji „turańskiej”, jak celnie nazwał ją genialny nasz historyk Feliks Koneczny. Obrona Warszawy stała się więc polem ostatecznej rozgrywki między wojskami dwóch cywilizacji.

Po tym jak nad Wisłą stał się ów słynny „cud” i genialne kontrnatarcie znad Wieprza rozniosło bolszewików w pył, cała Europa odetchnęła z ulgą. Już kilka lat po wojnie 1920 r. rozpoczęły się spory dotyczące jej przebiegu, sensu i wymiaru strategicznego kolejnych posunięć. Fundamentalna praca głównego inżyniera zwycięstwa, Marszałka Józefa Piłsudskiego – „Rok 1920” – była także rodzajem polemiki z przeciwnikiem. Wcześniej swoją wersję napisał Michaił Tuchaczewski i nasz Dziadek odnosił się do analiz bitwy wykonanych przez „p. Tuchaczewskiego”, unikając przydawania mu wojskowej szarży.

I dzisiaj toczą się spory historyków usiłujących np. znaleźć ojca sukcesu w gen. Tadeuszu Rozwadowskim. Nie ulega jednak kwestii, że kluczowe decyzje podejmował zawsze sam Marszałek. W swojej analizie wspomina zresztą o propozycjach Rozwadowskiego czy Maxime’a Weyganda, a także o swoich decyzjach. Sam rozkaz koncentracji nad Wieprzem miał olbrzymie znaczenie – wiązał się przecież z oczekiwaniem niezwykłego wysiłku od dziesiątków oddziałów i tysięcy żołnierzy, którzy w ciągu pięciu dni musieli pokonać dystans 150 km. Liczba niewiadomych, zagadek, przypuszczeń i założeń była tak wielka, że rzeczywiście trzeba szukać opieki Opatrzności nad całym manewrem. Już u zarania naznaczony lekkim szyderstwem endecki termin „cud nad Wisłą” był w warunkach nieprzewidywalnej wojny prawdziwym cudem. Na wielu poziomach – strategicznym, militarnym, społecznym etc.

Geniusz i obłęd

W roku 1925 Marszałek ofiarował egzemplarz książki „Rok 1920” Bolesławowi Wieniawie-Długoszowskiemu. Dedykacja zaczynała się tak: „Kochany Wieniawo! Szaleńcze, co uzdę starasz się nakładać sam sobie, nie dla starej przyjaźni, lecz dla honoru służby ze mną, Kolego, ofiaruję Wam tę książkę, pierwszy płód mózgu, pracującego nad prawdą o wojnie i pierwszych dniach Polski”. A potem następował niezwykły fragment. Jakby klucz do dzisiejszych różnych naszych sporów, gdy patrzymy na historię i decyzje podejmowane przez przodków. „W tych zawiłych, a tak brudnych, tak wściekle brudnych stosunkach wojna na chłodny rozum musiała być przegrana. Mówiłem to sobie tysiąc razy, gdym obiektywnie i chłodno szanse Polski i swoje rozważał. Rok kryzysu, rok 1920, prawie to udowodnił, prawie pokazał, gdzieśmy właściwie stali ze swym rodzimym brudem i brakiem honoru służby, a z nadmiarem hańby służby sobie tylko jedynie jakimś brudnym, sprzedajnym często mafiom, szukającym często bandycką drogą zysku i władzy. W tych warunkach okręt państwa, będącego w stanie wojny, często podlega katastrofom i bez masztów i żagli jest właściwie rozbitkiem, oddanym na łaskę fal i wiatru”.

W tej dedykacji pisanej ukochanemu Wieniawie zawarł Marszałek głęboką myśl – że historia w trakcie wojny biegnie często niezbadanymi drogami, a wynik starć jest równie nieprzewidywalny, co los okrętu miotanego przez fale. Tym bardziej warto o tym myśleć dzisiaj, gdy tak łatwo rzuca się ostre słowa wobec tych naszych bohaterów z przeszłości, którzy wierząc w wygraną, ponosili porażkę. Jak w roku 1863, kiedy wisiała nad nami rosyjska potęga, lecz myśmy nieulękle rzucali jej wyzwanie. Albo jak w 1944 r., gdy tuż nad Wisłą stali nowi bolszewicy. A cóżby to było, gdyby manewr znad Wieprza się nie powiódł – gdyby zbyt słabymi siłami broniona Warszawa padła łupem Tuchaczewskiego? Gdyby nic z niej nie zostało, jeno popiół i zgliszcza? Czyż w takim wypadku nie można by szukać znamion obłędu u Marszałka? Jednak wygrał. Zwyciężył. Obronił Polskę i cywilizowany świat.

Zwycięstwo duchowe

Dzisiaj obrzuca się Marszałka kalumniami, przypisuje mu domniemane morderstwa (casus Zagórskiego) i usiłuje udowodnić „ciche przyzwolenie” na bezprawne działania tzw. otoczenia. Dlaczego sam czuję się wstrząśnięty, gdy czytam takie rzeczy? Podobnie jak wtedy, gdy dowiaduję się o „obłędzie” dowódców Armii Krajowej? Być może dlatego, że kiedyś, kiedy byłem jeszcze kilkunastoletnim chłopcem, dostałem od mojego Taty książkę. To był „Mały piłsudczyk” Tadeusza Nittmana. Cudowna, patriotyczna opowieść o Polsce, o walce o niepodległość i polskim honorze. Wydana przed wojną. Na okładce był profil Marszałka, wpisany, wrysowany w polskiego orła w taki sposób, że skrzydło stapiało się z wąsatym obliczem Dziadka. Tę książkę czytałem z wypiekami na twarzy, może nawet większymi niż wtedy, gdy po nocach ślęczałem nad „Winnetou” albo „Trzema muszkieterami”. Długo wpatrywałem się w portret Piłsudskiego. To były czasy komuny, lata 80. A ja, nastoletni dzieciak, po prostu pokochałem tego wspaniałego wodza. Wielką miłością. Tak jak i inni chłopcy, którzy tę samą książkę (może nawet ten sam egzemplarz) czytali przed wojną.

Przypuszczam, że znało ją wielu Powstańców Warszawskich. Na niej uczyli się kochać, z niej dowiadywali się, co znaczy łapać za karabin i walczyć z wrogiem. Po prostu. I być może dlatego tak mi blisko do tych, którzy z biało-czerwoną opaską na rękawach przebiegali przez warszawską ulicę, gdy wokół jęczały szwabskie pociski. W tym sensie, sam – dzięki Marszałkowi Piłsudskiemu – przeżyłem „cud nad Wisłą”. Ten cud to jest wszystko to, co się ze mną stało. To właśnie to uczucie, z którym szedłem do szkoły po nieprzespanej nocy, mając w pamięci przeczytane karty, słysząc jeszcze tętent polskich koni i widząc ilustracje, na których polski ułan unosi szablę nad uciekającym bolszewikiem. Więc w pewnym sensie „cudu nad Wisłą” doświadczyłem ja sam. Tak jak wielu, wielu innych chłopców przede mną i po mnie. Bo ten cud militarny jest w istocie cudem duchowym. Wychował nas. Dał nam dumę. Dał nam pewność, że możemy zwyciężać. Dlatego trzeba stwierdzić, że „cud nad Wisłą” to nie było tylko wojskowe zwycięstwo, które ma swój obecny sens jeno w podręcznikach historii czy uroczystych obchodach. Ten cud ciągle się dokonuje. Ciągle trwa.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Tomasz Łysiak