Zdarzyło mi się niegdyś na Placu Czerwonym w Moskwie coś dziwnego. Był 1979 r. i między ZSRS a Chinami panowała szorstka przyjaźń, z powodu sporów granicznych, przejawiająca się dla świata „8634 poważnym ostrzeżeniem” ze strony chińskiej pod adresem byłego „Starszego Brata”, który mimo tak oszałamiających sukcesów epoki breżniewowskiej jak podbój walecznych Czechów i prawie-lądowanie na Księżycu jakoś przestał imponować towarzyszom z KPCh.
No więc podchodzi do mnie zakutana starowinka w walonkach i nie bacząc, że od pierwszego rzutu oka wyglądałem na „inostrańca”, powiada mi z uczuciem: „Synku, przecież damy radę tym Kitajcom, skoro wygraliśmy z faszystami?”. Z zaskoczenia wymamrotałem coś, co najwidoczniej zadowoliło sowiecką patriotkę, bo dziarskim krokiem odeszła w kierunku gigantycznej kolejki do piramidy kryjącej mumię Wiecznie Żywego Wodza. On przynajmniej nie miał problemu z Chińczykami, ale już jego następcy…
Stalin musiał na Kremlu z udawanym kiepsko szacunkiem przyjmować prostaka Mao, Chruszczow sam już musiał fatygować się do Pekinu i robić z siebie idiotę na fotkach ukazujących go w chińskich szatach z czasów Cesarstwa, no a biedny Breżniew miał już prawdziwą wojnę z Chinami w 1969 o sławetny „ostrow Damanskij”, czy może raczej Czżeńbaodao i dwie inne wysepki. Historia była groteskowa, bo bezludne i znikające podczas wiosennego przyboru wód granicznej Ussuri wyspy nikomu do szczęścia nie były potrzebne, a jednak coraz bardziej zbzikowany „sukcesami” rewolucji kulturalnej Mao co roku słał tam a to rolników, rzekomo od stuleci uprawiających tu ziemię, a to hunwejbinów z czerwonymi książeczkami nawracających ruskich pograniczników na maoizm, aż wreszcie regularną armię, która po trzech dniach krwawych bojów, co prawda na małą skalę, opanowała wszystkie trzy wyspy na stałe.
Ale zaraz! - wykrzyknie jakiś Czytelnik w moim wieku – Przecież było zupełnie inaczej! Sam czytałem… Ha, ha, ja też czytałem, jak to bohaterska Armia Sowiecka odparła zdradziecki chiński atak, a prawda była taka, że w bojach zginęło kilkuset żołnierzy sowieckich, a zdobyty przez Chińczyków czołg najnowszego wówczas typu T-62 z czerwoną gwiazdą i numerem 545 na kadłubie po dziś dzień zdobi chińskie Muzeum Wojska w Pekinie. Sowiecki premier Kosygin nie wpuszczony dalej niż pekińskie lotnisko, podpisał nie tylko oddanie Chinom Damańskiego, ale i dwu innych wysp, podczas gdy „Prawda” ogłosiła zwycięstwo, a w pół roku później na ósmej stronie zamieściła notatkę, że wyspy definitywnie zniknęły (!) wskutek podniesienia się poziomu wód Ussuri.
Tak się gra z Rosjanami, gdy się trzeźwo potrafi ocenić ich prawdziwą moc bojową. Ale obawiam się, że w odróżnieniu od generałów z Pentagonu i wykładowców z West Point członkowie administracji Bidena z nim samym na czele naczytali się raczej „Prawdy” i nadal zamiast złośliwego krasnoluda widzą w Rosji straszliwego Kolosa, niepomni, że ten z Rodos, mający wiecznie uosabiać potęgę swych twórców sam się zawalił się już 2200 lat temu.
"Ruski kolos" - to karykatura z 1901 r. z amerykańskiego pisma "Puck" przed stawiająca Ducha Cywilizacji wystawiającego Rosję na wzgardę Świata