Mam na myśli nie tylko mieszkańców fikcyjnej totalitarnej krainy Oceanii, w której żył nieszczęsny bohater jego powieści „Rok 1984”, ale Orwella realnie istniejącą ojczyznę, Anglię. Dawniej dominowało przekonanie, że wielki pisarz w mistrzowską metaforę ujął współczesny sobie system sowiecki, dziś absurdalne zachowania jego rodaków, jak rytualne przyklęki i godzina nienawiści wobec nieklękających, świadczą, iż było to ponure proroctwo na skalę świata, które dotyczy także potomków Winstona Smitha.
I nie tylko ich, bo warto pamiętać, że Orwellowska Oceania oprócz Brytanii obejmowała Amerykę i Australię, a więc cały świat anglosaski, a właściwie – Zachód. Trzeba więc uznać, że dystopia angielskiego pisarza bynajmniej nie ograniczała się do przedstawienia skutków ustroju panującego w Związku Sowieckim, ale była w istocie diagnozą stanu duchowości całego świata, także tzw. wolnego. Diagnozą miażdżącą. I jak się okazało, nikomu niepotrzebną, bo o ile komuna łatwo odczytała swój ponury wizerunek i książkę Orwella u siebie wyklęła przez zamilczenie, o tyle jego rodacy zarozumiale uważali, że ich to w ogóle nie dotyczy, bo „w Anglii to by było niemożliwe”.
Niewola postępu
Nie pastwię się akurat nad butnymi wyspiarzami, bo ta arogancja narodów tworzących przez wieki wielkie imperia, czyli brutalnie eksploatujących innych pod hasłem „niesienia im wyższej cywilizacji”, odbija się dziś całemu światu brzydką czkawką, choć to oni, nie my, konsumowali owoce skolonizowania „niższych ras”, nas też uznając za dzikich Irokezów, a czasem i zasługujących na eksterminację podludzi. Takimi samymi dzikusami i podludźmi jak my dla Berlina byli dla Londynu Irlandczycy, wyzuci z ojczystego języka, głodzeni jak Ukraińcy za Stalina, deportowani masowo za „myślozbrodnię” o wolnej Irlandii do Australii, jednej wielkiej kolonii karnej. Warto też przypomnieć, że obozy koncentracyjne też wynaleźli Brytyjczycy dla Burów z Afryki Południowej zbuntowanych przeciw imperium.
Krytycy brytyjscy twierdzą, że tytuł „1984” Orwell wybrał w hołdzie dla wielbionego przezeń innego wielkiego pisarza angielskiego Gilberta Keitha Chestertona, nawiasem mówiąc, rzadko się na Zachodzie zdarzającego przyjaciela Polski, doceniającego jej wkład w dzieje opiewanej przez siebie cywilizacji chrześcijańskiej. Otóż akcja jego powieści „Napoleon z Notting Hill” toczy się w Londynie przyszłości właśnie w 1984 r.! Obraz Anglii też jest tu ciekawy: to społeczeństwo „postpolityczne”, ogarnięte inną namiętnością – postępu, nieustającej modernizacji, która objęła i monarchię – królem zostaje się tu w wyniku losowania! Tytułowy bohater kpiną i sprowadzeniem nowych zasad do absurdu usiłuje bronić tradycyjnych zwyczajów rugowanych pod hasłem rzekomej dziejowej konieczności, a skrząca się humorem książka jest jedną wielką pochwałą wolności i obroną prawa naturalnego przed martwymi i martwotę niosącymi „postępowymi” doktrynami.
Niewola konformizmu i bezrozumu
O ile Chestertona współcześni uznali za utopistę usiłującego zawracać nieubłagany bieg historii, w dodatku obskuranta, bo przeszedł na ciemny średniowieczny katolicyzm, o tyle Orwell uchodził u nich za ponurego krakacza, którego wizje na oświeconym Zachodzie spełnić się nie mają prawa. Zresztą i krytyka komuny jako takiej, nawet wyrażona metaforycznie w postaci napisanego w 1943 r. „Folwarku zwierzęcego”, napotkała w Anglii na zbiorowy opór wydawców – nie chcieli publikować książki, która ich zdaniem „obrażała” cennego sojusznika, dobrotliwego „Wujaszka Joego”, czyli krwawego zbrodniarza i dyktatora Stalina!
Książka ukazała się dopiero po zakończeniu wojny! Ten zawstydzający przejaw podłej konformistycznej autocenzury był jednym z zarodków dziś panującej, równie już totalitarnej jak sowiecki komunizm doktryny politpoprawności narzucanej siłą kolejnym krajom.
Ideologia, którą Orwell przedstawił pod postacią „angsocu”, nie ma żadnych podstaw rozumowych, choć właśnie do rzekomych naukowych podstaw się odwołuje, tak samo zresztą jak komunizm. Na dyplomie absolwenta każdej uczelni sowieckiej figurowały oceny z takich przedmiotów, jak naukowy komunizm czy naukowy ateizm, i te dziwolągi swą absurdalnością uderzająco przypominają działy dzisiejszych studiów genderowych – jakieś transhumanizmy czy wykluczenia menstruacyjne!
Czyżby nic nieznaczącą ciekawostką była też wspólna dla dawnego i nowego totalitaryzmu nienawiść do religii, a ściśle biorąc chrześcijaństwa, bo np. w Związku Sowieckim nawet w okresie masowych prześladowań wobec dominującego liczebnie prawosławia i marginalnego katolicyzmu w republikach środkowoazjatyckich bez sprzeciwu wszechwładnej partii wznoszono nowe meczety. Ale od religii się tylko zaczyna, jak celnie ponad 100 lat temu zauważył Chesterton: „Jeżeli religia stała się przeżytkiem, to wkrótce stanie się nim rozum”. I właśnie się stał.
Niewola grzechu zapieczętowanego pychą
Jedynym nasuwającym się objaśnieniem mordowania rozumu są teorie spiskowe suponujące, że dzieje się tak w interesie jakiejś tajnej organizacji w stylu bondowskiego WIDMA, której przywódcy nie mają twarzy. Skłonny jestem przyznać tej intuicji słuszność, z dwiema poprawkami. Otóż dziś jednak wyraźnie widać twarz inspiratora tej orgii samozniszczenia, jak na okładce książki wielkiego konserwatysty brytyjskiego W.S. McBirnie’ego „The Real Power behind Communism”, gdzie zza twarzy Lenina wyrysowuje się oblicze diabła; po wtóre samopozbawieni rozumu hersztowie owej światowej szajki najwyraźniej nie rozumieją, że wprowadzane siłą zasady absurdalnej quasi-religii doprowadzą ich interesy do upadku. Albo bowiem miejsce wytrzebionego chrześcijaństwa zajmie agresywny islam, który ich zniszczy, pozbawiając gigantycznych majątków i przywilejów, albo samozwańczych panów obalą w rewolucji rozpaczy zgnębieni do szczętu nieszczęśni Irokezi, których nagle okaże się na całym świecie znacznie więcej, niż sądzili. Może nawet obudzą się zniewoleni durną ideologią rodacy Orwella i Chestertona, gdy najpierw wyzbędą się niczym nieuzasadnionego poczucia wyższości wobec Polaków i innych „podrzędnych” nacji, o czym ten ostatni pisał mocno w roku 1920:
Polska to kultura katolicka, wepchnięta niczym nagie ostrze miecza pomiędzy bizantyjską tradycję Moskwy i pruski materializm. Nie lubią katolicyzmu w Irlandii i na pewno nie będą go lubić w Polsce. Za skarby świata nie mogę jednak pojąć, czemu tak bardzo nie chcą się do tego przyznać. O nie, bracia moi w chrześcijaństwie! Oni czują autentyczną sympatię dla »prawdziwych« interesów »prawdziwej« Polski. Właśnie dlatego nie chcą, by Polska miała port morski lub dobre granice. Właśnie dlatego wyrażają pobożne życzenie, by armia polska została pokonana przez bolszewików, a ziemia polska ukradziona przez Prusaków....
A dziś nie chcą, by Polska miała wolny dostęp portu Elbląg do Bałtyku i prawo do zdecydowanej obrony swoich – nieważne, czy dobrych – granic zarówno przed inwazją barbarzyńców ze Wschodu stręczonych nam przez europejskich oświeconych mężów i żony stanu już w 2015 r., jak i przed mentalnymi ludożercami z Zachodu usiłującymi nam narzucić własną moralną zgniliznę. Za mocno?
To posłuchajmy, co już na początku XX w. mówił o niewolnikach grzechu Chesterton:
Czy nie żyjemy już w koszmarnych miastach niewidzialnego despoty? Czy nasz kat nie dusi potajemnie cięciwą łuku? Czy nie jesteśmy już eugenikami, to znaczy tymi, którzy kastrują? Czy nie dostrzegamy jasnych oczu, nieruchomych twarzy i obecności czegoś martwego, a jednak bezsennego? Jest to obecność grzechu zapieczętowanego pychą i zatwardziałością...
Oni mają „ewangelię” Judasza i zbira za męczennika, my mamy miliony męczenników i sporo świętych, ofiar poprzednich totalitaryzmów. Nie przemogą!