Największa porażka wizerunkowa Stanów Zjednoczonych od dekad w Afganistanie i defensywna postawa gabinetu Joego Bidena wobec Rosji stawiają pod znakiem zapytania wiarygodność gwarancji bezpieczeństwa USA wobec naszego regionu. Chociaż tego typu narracja uważana jest za podkopywanie fundamentów Sojuszu Północnoatlantyckiego i sprzyjanie dezinformacyjnym działaniom Moskwy, z punktu widzenia polskiej racji stanu pytanie jest jak najbardziej zasadne.
Zmiana paradygmatów strategii obrony narodowej Stanów Zjednoczonych postępuje od końca 2017 r. Wówczas za największe zagrożenie geopolityczne uznano Chiny i Rosję, a ciężar działań strategicznych przerzucono na obszar Pacyfiku.
W kwestii regionalnej za niebezpieczeństwo uznano funkcjonowanie Korei Północnej i Iranu. Międzynarodowy terroryzm spadł na dalszy plan. Przetasowania dotyczyły także Starego Kontynentu. Europa Zachodnia została zobowiązana do uczciwego ponoszenia wydatków na zwiększenie obronności. Sponsoring USA w tej kwestii odszedł do przeszłości. Trójmorze wynegocjowało przesunięcie zdolności bojowej NATO na wschód. Dotychczas umieszczone za zachodzie Polski bazy wojskowe miały spełniać funkcję buforu dla obrony Niemiec. Teraz wspólnie bronimy wschodniej granicy Unii Europejskiej.
Donald Trump zamierzał wzmocnić militarną dominację USA i odejść od partnerskiego traktowania Chin i Rosji zapoczątkowanego przez Baracka Obamę. Priorytetem dla niego stały się interesy USA. Stąd mniejsze zaangażowanie międzynarodowe, szczególnie tam, gdzie wydatki na obecność militarną nie przekładają się na korzyści ekonomiczne. Wszelkie przejawy agresji wobec Ameryki miały być ukrócone gotowością do zmiażdżenia przeciwnika.
Jednym z elementów planu prezydenta Trumpa było zmniejszenie, a następnie wycofanie kontyngentów wojsk amerykańskich z Afganistanu i Iraku. Było to nie na rękę krajom, które realizowały swoje interesy, korzystając z płaszcza ochronnego Amerykanów. Stąd ostra krytyka tego ruchu, zwłaszcza ze strony Niemiec.
Kraje Trójmorza z radością przyjęły perspektywę budowy w Polsce jednej z baz NATO i ewentualnego przerzucenia wojsk US Army z Niemiec nad Wisłę. Sytuacja skomplikowała się po wyborze na urząd prezydencki Joego Bidena, odgrywającego się na Polsce za jednoznaczne poparcie jego konkurenta przez urzędujących polityków Prawa i Sprawiedliwości.
Amerykanie wychodzą z Afganistanu po ponad 20 latach obecności w tym kraju. Rzuca się w oczy brak rozeznania obecnych władz USA co do skali rzeczywistego zagrożenia. Biały Dom był pewien, że talibowie nie pojawią się szybko w stolicy kraju – Kabulu. Tymczasem Amerykanie musieli uciekać w panice, zostawiając islamistom cały arsenał broni. Jednocześnie w kierunku państw ościennych, a w rezultacie do Europy, zaczęła płynąć rzeka uchodźców.
Talibowie przejęli władzę w Afganistanie w latach 90. zeszłego stulecia. W 1997 r. zmienili nazwę kraju na Islamski Emirat Afganistanu. Po atakach z 11 września ukrywali Osamę bin Ladena, czym narazili się Waszyngtonowi. Jeszcze w 2001 r. rozpoczęła się międzynarodowa misja wojskowa, w której udział wzięli także Polacy. Kilkuset z nich zostało rannych, 44 przypłaciło misję życiem. Amerykanie chcieli siłą zbudować demokrację w tym muzułmańskim kraju. Wydali na to blisko 100 mld dol., tracąc 20 lat i narażając sojuszników na straty. Od 2014 r. o swoje bezpieczeństwo mieli dbać sami Afgańczycy. W 2020 r. USA i talibowie zawarli porozumienie o wycofaniu amerykańskich wojsk z tego kraju. Dokument podpisał Mike Pompeo, ówczesny sekretarz stanu. Skorumpowany pomocowymi pieniędzmi kraj nie mógł się samodzielnie utrzymać i było tylko kwestią czasu, gdy przejdzie pod całkowite panowanie talibów. Jest to z pewnością największa porażka polityki zagranicznej USA od pół wieku. Pospieszna ewakuacja ambasady w Kabulu przypomniała wycofywanie się z Wietnamu.
Co prawda samą decyzję o wycofaniu się USA z Afganistanu podjął Donald Trump, ale wina dotycząca błędnej oceny sytuacji spoczywa na administracji Bidena. Eksperci ds. wojskowości wskazują na wiele błędów militarnych i wywiadowczych popełnionych w ostatnim czasie. Zdolność Amerykanów do stworzenia bezpiecznego i demokratycznego państwa w tym regionie została przeceniona. Amerykanie zamiast sojusznika wyhodowali sobie zajadłego wroga. Mało tego, islamski radykalizm może się rozlać, a Stany Zjednoczone i Europę czeka nowa fala islamskiego terroryzmu. Administracja Bidena odniosła też ogromną porażkę polityczną i wizerunkową. Można tylko sobie wyobrazić los kobiet i mniejszości, jaki czeka ich w państwie talibów. Tego nie przykryją żadne ideologiczne równościowe slogany.
Czy przy obecnej administracji Amerykanie są więc wiarygodnym sojusznikiem, który obroni Europę Środkowo-Wschodnią przed zagrożeniami? Chcielibyśmy w to wierzyć, jednak przychylność Białego Domu wobec Nord Streamu 2 nie napawa optymizmem. Można przypuszczać, że budowa amerykańskiej bazy w Polsce stoi obecnie pod dużym znakiem zapytania. Także historia nie przemawia za dużym zaufaniem do Anglosasów. Zarówno Brytyjczycy, jak i Amerykanie nie byli entuzjastami wolnościowego zrywu Polaków w 1920 r. Amerykanie weszli do ostatniej fazy I wojny światowej, gdy właściwie wszystko było jasne. Dlatego trudno się spodziewać, że obecnie będą z determinacją bronić integralności terytorialnej krajów bałtyckich czy nawet Polski.
Bazowanie na słownych gwarancjach byłoby naiwnością. Dlatego będziemy bezpieczni, jeśli bezpieczeństwo zapewnimy sobie sami. W kwestiach militarnych znacznie ważniejsza jest współpraca między poszczególnymi państwami Trójmorza. Znaczenia nabierają także regionalne sojusze np. z Turcją w obrębie Morza Czarnego, a także z krajami, które dopiero zgłosiły swój akces do NATO i UE. Według eksperckich analiz NATO w Europie byłoby w stanie przeciwstawić się Rosji nawet przy bierności USA. Porównywalną armię z rosyjską ma Turcja. NATO ma zaś trzykrotnie liczniejsze wojsko. Potencjał nuklearny Francji i Wielkiej Brytanii odgrywa skuteczną rolę odstraszającą. Natomiast Wojsko Polskie jest piątą armią Europy, z którą trzeba się liczyć. Wspólnie z pozostałymi państwami Trójmorza 12 krajów od Bałtyku, poprzez Morze Czarne, po Adriatyk, jest sojuszem który stanowi realną siłę polityczną i militarną. Dlatego na obecną obojętność Ameryki wobec Europy Środkowo-Wschodniej nie ma co patrzeć przez pryzmat paniki i obniżenia naszego bezpieczeństwa.
Swego rodzaju papierkiem lakmusowym dla obecnej administracji Białego Domu będzie przyszłotygodniowy szczyt ws. Ukrainy, planowany w przeddzień świętowania 30. rocznicy niepodległości tego kraju. Wówczas Ukraińcy zapytają sojuszników, w jaki sposób zareagują, gdy za dwa lata Rosja przestanie wysyłać gaz na Ukrainę, a także czy wesprą ich w staraniach o odzyskanie Krymu i utraconych ziem okupowanych przez Rosję.
Okaże się więc, czy Amerykanie w sposób poważny traktują swoje zaangażowanie w rejonie Europy Środkowo-Wschodniej, czy wzorem Baracka Obamy będą starali się zaspokajać regionalne mocarstwowe ambicje Władimira Putina. Jeśli to drugie – można być pełnym obaw. Z historii wiemy, że tego typu taktyka jest najgorszą z możliwych, a rządy demokratów w USA doprowadziły do największego kryzysu bezpieczeństwa w Europie po II wojnie światowej.
Autor jest założycielem i dyrektorem Instytutu Globalizacji (www.globalizacja.org)