Dziennikarka Irena Dziedzic wykorzystywała swoją pozycję prominenta PRL-u i swój program telewizyjny „Tele-echo” do załatwiania prywatnych spraw i zdobywania towarów trudno dostępnych na rynku. Nie chciała za nie płacić, nie oddawała też zaciąganych długów – przypomina dzisiejsza „Gazeta Polska Codziennie”.
Dziennikarka przedstawiana była i wciąż nierzadko jest jako autorytet, chętnie wypowiada się o kulturze bycia, etyce i branżowym profesjonalizmie.
Tymczasem w 1981 r. pismo Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej „Płomienie”, redagowane przez Jerzego Pardusa, dzisiaj adwokata reprezentującego przed sądami Tomasza Turowskiego, przedstawiło fakty kompromitujące dziennikarkę. Irena Dziedzic wytoczyła wówczas redakcji proces, który przegrała. Sąd Wojewódzki w Warszawie uwolnił redakcję od jakiejkolwiek odpowiedzialności, przyznając dziennikarzom rację.
„Gazeta Polska Codzienne” przypomina kilka faktów z życiorysu Ireny Dziedzic. W 1975 r. gwiazda TV zaciągnęła znaczną pożyczkę 200 tys. zł od Kazimiery i Jana L., ale nie zamierzała jej spłacać. W efekcie sprawa trafiła do sądu, który nakazał dłużniczce oddać pieniądze z odsetkami.
Autorzy tekstów o teleikonie PRL-u sugerowali w publikacjach nt. dziennikarki, że dobierała ona sobie rozmówców programu „Tele-echo” w taki sposób, by zadbać o swoje interesy prywatne. W zamian za zaproszenie do programu zwykle świadczyli jej oni prywatnie konkretną usługę.
Pewnego razu gospodyni „Tele-echa” zażądała kuchni gazowej z Zakładów Sprzętu Grzejnego we Wrocławiu. Dostała ją, ale zapłacić nie zamierzała. Nie pomagały pisma zakładu ponaglające Dziedzic do spłacenia należności. Nakaz zapłacenia za kuchnię musiał wydać sąd. Innym razem zarządziła wykonanie specjalnie dla siebie i przywóz drogich meblościanek z Wielkopolskiej Fabryki Mebli. Firma ta później próbowała wielokrotnie przekonać Dziedzic, aby oddała pieniądze. Dopiero kontrolerzy NIK-u w firmie zmusili zakład do założenia Dziedzic sprawy sądowej.
W tej sprawie Dziedzic również usłyszała wyrok skazujący. Gdy gwiazda PRL-u chciała np. dostać segment na Saskiej Kępie, jej podanie trafiło „do kogo trzeba”, a decyzję o przydziale dostawała od ręki. Dostała także dom, na który już od piętnastu lat czekało pięć osób. W tym kontekście zrozumiałe staje się zdziwienie Dziedzic, jakie wyraziła pięć lat temu na swoim blogu. Napisała m.in., że dopiero niedawno dowiedziała się, iż niektórzy warszawiacy w PRL-u czekali po 20 lat na założenie telefonu.
W piśmie z 1981 r. ujawniającym procesy przeciwko Dziedzic zaznaczono, że
tekst czekał trzy lata na publikację, bo został zablokowany przez wysokich urzędników PRL-u. Jego autor Janusz Ratzko miał z gwiazdą ekranu problemy już wcześniej. W 1978 r. opisał inną sprawę sądową, z którą związane było nazwisko Dziedzic, a jego tekst trafił przed publikacją na biurko szefa propagandy KC PZPR Jerzego Łukaszewicza. Ten publicznie napiętnował autorów, którzy „próbują szkalować tak wiernych ekipie [władzy] dziennikarzy, jak Irena Dziedzic”. Artykuł trafił też do Macieja Szczepańskiego, protektora autorki „Tele-echa” w Radiokomitecie. Publikacja się nie ukazała, a Ratzko został wydalony z partii.
Więcej w dzisiejszej "Gazecie Polskiej Codziennie"
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Maciej Marosz