- Nie potrafię policzyć, z iloma osobami się spotkałem podczas pandemii - mówi nam o. Leszek Szkudlarek z zabrzańskiej parafii św. Kamila, związany m.in. ze Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu - kapelan, który opiekuje się chorymi na COVID-19 i ludźmi po przeszczepach. -Na sali covidowej starałem się rozmawiać ze wszystkimi - dodaje kamilianin. - Byli tam ludzie, którzy korzystali z sakramentów. Były też osoby niewierzące. Dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem było, że nawet, gdy - ktoś nie przyjmował sakramentów to i tak się ze mną modlił. Modliliśmy się o ustanie pandemii. Za wszystkich chorych. Za lekarzy, pielęgniarki. Stanowcza większość ludzi się ze mną modliła - wyznaje.
Od początku pandemii jest ojciec blisko chorych na COVID-19. Proszę powiedzieć, jak pacjenci odbierają tę chorobę? Jakiego wsparcia oczekują?
Potrzebna jest moja obecność jako kapelana. Nic innego nie mogę zaoferować w sensie medycznym. To oczywiste. Medycyna i lekarze robią, co mogą, także pielęgniarki. Z mojej strony najważniejsze, co mogę zaoferować, to moja obecność. Kolejne fale pandemii to był czas, kiedy chorzy byli mocno izolowani, oddziały szpitalne były całkowicie zamknięte. Na oddziały covidowe mogły wejść tylko służby medyczne, i właśnie kapelan. Jako kapelani często byliśmy jedynymi pośrednikiem między chorymi i ich rodzinami.
Przez nas odbywały się rozmowy między nimi. Chorzy zawsze dziękują mi za poświęcony czas, nawet gdy spędzam z nimi tylko chwilę. Możliwość rozmowy twarzą w twarz jest bardzo cenna.
Czy ksiądz udziela też zakażonym koronawirusem komunii świętej?
Przede wszystkim rozmawiam z chorymi i udzielam chrześcijańskiego sakramentu umocnienia w cierpieniu (sakramentu chorych). Bardzo wielu ich udzieliłem podczas pandemii. Jeśli chodzi o komunię świętą, miałem dylemat, bo na oddział covidowy nie wolno niczego wnieść ani stamtąd nic wynieść. Dłuższy czas szukałem sposobu, bo nie wiedziałam, jak ten problem rozwiązać. W końcu wpadłem na pomysł, by kupować w aptece jednorazowe pojemniczki, (które były wysterylizowane) i w nich nosiłem Pana Jezusa. Udzielałem Eucharystii, a ostatni pacjent czyścił pojemniki, bo ja już nie byłem w stanie tego zrobić i naczynie było przekazywane do utylizacji.
A inne procedury sanitarne?
Byłem poddawany wszystkim, tak jak personel szpitala. Nosiłem kombinezon, maski ochronne, rękawiczki. Zresztą na początku to pielęgniarki i lekarze tłumaczyli mi, jak się ubrać w kombinezon. Nie potrafiłem sobie z nim dać rady.
A szczepienia ochronne? Też musiał się im ojciec poddać w przyspieszonym terminie?
Już od zeszłego roku jestem ozdrowieńcem (jeden ze współbraci zakaził się w czasie pełnienia posługi - kamilianie na co dzień opiekują się chorymi). Szczepiłem się bez specjalnego pośpiechu wiosną tego roku, w naszym Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu.
Który moment pandemii był dla ojca najtrudniejszy?
Wstrząsem był dla mnie sam jej wybuch. Nasza posługa, taka normalna, codzienna została maksymalnie ograniczona. Najpierw przestaliśmy chodzić na oddziały chorych w ogóle, później chodziliśmy tylko na ich wezwania. (Skupialiśmy się jednak na chorych na COVID-19). Dopiero teraz wróciliśmy do normalnej posługi.
Pamięta ksiądz, z iloma osobami rozmawiał? Ilu chorych potrzebowało wsparcia?
Nie potrafię policzyć, z iloma osobami się spotkałem... Starałem się rozmawiać ze wszystkimi na sali covidowej. Byli tam ludzie, którzy korzystali z sakramentów. Były też osoby niewierzące. Dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem było, że nawet, gdy - ktoś nie przyjmował sakramentów - to i tak się ze mną modlił. Modliliśmy się o ustanie pandemii; za wszystkich chorych; za lekarzy, pielęgniarki. Stanowcza większość ludzi się ze mną modliła. Nie pytałem, czy te osoby są wierzące, czy niewierzące, czy praktykują. Liczyła się wspólna modlitwa. To było budujące.
Czy obawia się ojciec jesienią czwartej fali pandemii?
Nie jestem ani lekarzem, ani tym bardziej epidemiologiem, ale z niepokojem słucham tego, o czym mówią fachowcy, że może tak się stać. Na początku miałem taką myśl, że zaczniemy się szczepić i sytuacja ulegnie poprawie, że pandemia wygaśnie, a my szybko wrócimy do normalnego życia, ale wygląda na to, że tak nie będzie. Jak mówią lekarze, trzeba będzie nauczyć się z koronawirusem żyć. I tu rzecz kardynalna - szczepienia. Nasi lekarze z SCCS w Zabrzu powiedzieli mi: "ojcze, wołajcie z ambony, żeby ludzie się szczepili, żeby nie lekceważyli tego, bo inaczej nie opanujemy rosnącej liczby zakażeń". Ciągle takiej świadomości w społeczeństwie brakuje. I mówię o tym, zwłaszcza w grupach, które prowadzę (jestem kapelanem Towarzystwa Przyjaciół Chorych im. Matki Teresy z Kalkuty w Zabrzu – Hospicjum Domowego; Górnośląskiego Oddziału Towarzystwa Laryngektomowanych w Zabrzu, Osób po przeszczepie serca i opiekun Koła Rodzin Katolickich). Byłem też niedawno na rekolekcjach oazowych i również tam o szczepieniach rozmawialiśmy. Zresztą, gdy słyszę, że ktoś w moim towarzystwie, w lekceważący sposób mówi o tej kwestii, twierdzi, że pandemia to nic takiego, że to rzecz wymyślona sztucznie, albo się nie szczepi i już - reaguję. Tłumaczę, że mam do czynienia z medykami na co dzień, z ludźmi mądrymi, i jeśli oni radzą się szczepić, to ja im ufam. A nie jakimś pseudofachowcom...
Na co dzień opiekuje się ojciec ludźmi po przeszczepach, których nawet w czasie covidowym SCCS w Zabrzu wykonuje najwięcej w Polsce. Co ojciec mówi chorym, że dostali drugie życie i muszą je dobrze wykorzystać?
Nie muszę im tego mówić, oni doskonale o tym wiedzą. Pierwsi mi o tym opowiadają, widzę to w ich oczach. Ci ludzie są szczęśliwi, że dostali nowe życie. Zachęcam w naszych rozmowach, żeby zachowali tę wdzięczność, żeby potrafili ją w sobie utrwalić, by żyli tą świadomością. Uratowani chorzy wiedzą, o czym mówię, co roku we wrześniu odbywamy pielgrzymkę do Częstochowy. Pamiętam taki przypadek. Dziecko. Kilkunastoletni chłopiec. Bardzo już jednak dojrzały. Jedna z pielęgniarek powiedziała do niego: "Teraz, Szymon, możesz biegać, skakać, grać w piłkę. Co zrobisz najpierw?" A on na to: "Przede wszystkim będę codziennie modlił się za człowieka, który mi ofiarował serce"... Ten chłopiec mimo młodego wieku rozumiał, że dostał szansę i drugie życie, i musi je dobrze przeżyć, bo to wielki dar.
Ludzie różnie podchodzą do cierpienia. Są tacy, którzy (i to nieważne czy są ludźmi wierzącymi, czy nie) podchodzą do cierpienia w sposób pogodny. Mają taki dar albo takie usposobienie. Smutek i ból ich nie przerażają. Są w stanie podjąć ten ciężar, walczyć z nim albo go oswoić. Są też ludzie, którym cierpienie załamuje życie. Często modlę się o to, by ludzie mieli w sobie odwagę, bo cierpienie i choroby będą na nas zawsze przychodzić. Dla mnie najważniejsze jest, by ludzie oswoili cierpienie, by ono nikomu nie złamało życia. Myślę, że w każdym człowieku jest siła, by je znieść.