Do Benedykta XVI mam stosunek szczególny. Zostałem redaktorem naczelnym „GP” niemal w tym samym momencie, gdy on obejmował swój urząd. Spędziłem, jak dotąd, najbardziej burzliwy okres swojego życia w czasie, kiedy kierował Kościołem.
Benedykt XVI (wówczas jeszcze Joseph Ratzinger) był bardzo bliskim współpracownikiem Jana Pawła II. Przez swoje przywiązanie do tradycji i podstaw wiary był i jest do dziś obiektem ataków ze strony wszelkiego lewactwa, z „Gazetą Wyborczą” na czele. To już przez samą przekorę budziło do niego moją sympatię. Stał się papieżem doskonałym jak na czasy, w których żyjemy.
Benedykt zadbał o przywrócenie właściwego majestatu liturgii Kościoła, dając szansę tym, którzy poszukiwali w niej przede wszystkim misterium. Okazało się, że ten ruch przyciągnął szczególnie mocno ludzi młodych. Jego niemiecki porządek w ewangelicznej narracji wypływa przede wszystkim z wielkiej umysłowości i duchowego pokoju udzielającego się otoczeniu.
Papież zgodził się zasiąść na Stolicy Piotrowej w wieku, w którym rzadko kto podejmuje się ciężkiej pracy.
Jego decyzja o rezygnacji z piastowania najwyższego urzędu w Kościele była dla wszystkich zaskoczeniem, ale jeśli spojrzeć spokojnie na ostatnie lata, nie powinna zaskakiwać. O możliwości abdykacji wspominano już w przypadku ciężko chorego Jana Pawła II. Mam wrażenie, że jednym z powodów, dla których tak się nie stało, byliśmy właśnie my. Nasz Papież nie mógł tego zrobić Polakom. Potwornie cierpiąc, przewodził Kościołowi do końca swoich dni. Benedykt wiedział, że przed Kościołem stoją ogromne wyzwania i zrobił wszystko, co mógł, by im sprostać. Pogarszający się stan zdrowia by mu to utrudniał. Nie chciał, by jego kłopoty ze zdrowiem przeszkodziły w walce o ludzkie dusze i całej misji Kościoła.
Postanowił dać szansę na to, by Duch Święty zadziałał przez kogoś mającego więcej sił. Ta niesłychanie trudna decyzja jest dowodem jego wielkiej odpowiedzialności. Pasterz zawołał, by ktoś mocniejszy chronił owczarnię.
Źródło: niezalezna.pl
Tomasz Sakiewicz