Przez lata słynne były listy do redakcji, jakie według jej pracowników pisali czytelnicy, a, według wielu czytelników, pracownicy „Gazety Wyborczej”.
Ten rodzaj zawartości zawsze był bardzo ważny, można powiedzieć – wręcz kluczowy. Wiadomości często wyglądały jak odesłane do profesorów prace domowe, w których uczniowie ścigają się, by pokazać, że uważali na lekcji. Nieszczęśliwe święta z rodziną, kłótnie z zacofanymi starszymi, za dużo mięsa, za mało rowerów, złe prezenty… Czasem też poważniejsze dramaty, ot choćby emerytka prosząca o pomoc w życiowej sprawie – jak odmówić przyjęcia emerytury od tego okropnego Kaczyńskiego czy tam Morawieckiego. I oddzielna kategoria, czyli zbiorowe listy autorytetów moralnych, kiedyś potężna amunicja. Wygląda na to, że na początku stycznia ktoś z rozpędu w obieg puścił list prawdziwy, pokazujący, jak miota się na swej drodze rozpędzona rewolucja obyczajowa. W ten sposób doszło do dużego kryzysu, wywołanego zbyt dużym dysonansem poznawczym czytelników, współpracowników, a nawet przeciwników dziennika z Czerskiej. Matka dorastającej córki poskarżyła się redakcji, że dziś znikły dawne subkultury, a dziecko ma do wyboru albo grupę narodowców, albo środowisko niebinarne (czyli osób nieidentyfikujących się z klasycznym podziałem na płci), a że sama nie chce udawać niebinarnej, odrzucana jest jako narodowiec, choć nikogo przecież nie dyskryminuje. Skracam z przymusu i upraszczam, list można znaleźć, pokazuje realny problem nienadążania chcących nadążyć za tempem zmian, o którym czasem piszą nawet lewicowcy. Pokazuje to kariera terminu TERF, oznaczającego radykalną feministkę dyskryminującą osoby transpłciowe. List zniknął z łamów, odpowiedzialni za skandal redaktorzy pójdą na szkolenie z wrażliwości. Nim jednak je ukończą, zasady zdążą się zapewne znów zmienić. Cała nadzieja w tym, że będzie to szkolenie permanentne.