Tak się złożyło, że znalazłem się na warszawskiej ulicy Ikara tuż przed północą, z 12 na 13 grudnia. Ta niezbyt długa ulica zapisała się w świadomości wszystkich pamiętających o ofiarach stanu wojennego, ponieważ to tu właśnie mieszkał do końca życia Wojciech Jaruzelski.
Po 1989 roku bardzo szybko dowiedzieliśmy się, że po sprawiedliwość w III RP nie ma po co iść do sądu, przychodziło się więc po nią na Ikara właśnie, co roku, w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Atmosfera przed domem komunistycznego zbrodniarza zmieniała się przez lata tak, jak modyfikowała się polska polityka. Tłum z cichego stał się głośny, ze zjednoczonego – podzielony, gdy przychodzić zaczęli również sympatycy Jaruzelskiego. Najpierw, by podziękować, później, by wyciem i śmiechami zagłuszać hymn i apel poległych. Był też dziwny rok 2011, gdy nie było postkomunistów, a policja oddzieliła od siebie groźnym kordonem grupy, które przyszły z taką samą intencją, lecz w ramach dwóch zgłoszonych niezależnie od siebie demonstracji, z czego jedną zorganizowali narodowcy, zmobilizowani po pamiętnym, pełnym policyjnych prowokacji i przemocy Marszu Niepodległości. Gdy Jaruzelski umarł, spotkania przeniosły się pod dom Kiszczaka, po jego śmierci tradycja wygasła. Podejrzewam, że mało kto z corocznych gości przeszedł się tędy kiedyś bez myślenia o komunistycznym generale. Dziś to już tylko zwyczajna, zapomniana uliczka, kończąca się bardzo malowniczym skwerkiem i skarpą, z widokiem na osiedla Dolnego Mokotowa i położoną po sąsiedzku ambasadę USA, a u córki dyktatora na herbatce bywają prawicowi publicyści. W tę noc nie spodziewałem się tam nikogo, może poza kimś przygnanym trochę sentymentem, a trochę ciekawością, tak jak ja. Ulica była zupełnie pusta, skąpana jedynie w pomarańczowym blasku latarni – pastorałek warszawskich. I tylko tuż przed północą przejechał policyjny samochód, ożywiając wspomnienia.