10 wtop „czystej wody”, czyli rok z nielegalną TVP » Czytaj więcej w GP!

Kotwica i tęcza

Co roku, jeśli piszę tekst w okolicy kolejnej rocznicy Powstania Warszawskiego, przypominam sobie i Czytelnikom, że nie tak dawno, raptem kilkanaście lat temu, pamięć, której spektakularne widoczne przejawy zachwycają niemal cały świat, nie była wcale oczywista. Skromne uroczystości, ciche, wyjące tylko w stolicy syreny i spieszący się ludzie na ulicach. Dziś tym bardziej warto się nad tym zastanowić, gdy Powstanie zaczyna być wykorzystywane propagandowo na nowy, dla wielu szokujący i niespodziewany sposób.

Cofnijmy się w czasie. Pomoże nam w tym blog Kataryny i wpis z czasów, gdy autorkę „znaną prawicową blogerką” można było określić bez cienia ironii – z 2007 r. „Jak szybko się człowiek przyzwyczaja do rzeczywistości, bez względu na to, jak bardzo się ona zmienia. Ja na przykład przyzwyczaiłam się do hucznych obchodów rocznicy Powstania i zdziwiła mnie informacja w »Wiadomościach«, że po raz pierwszy w 2006 r. na Powązkach byli zarówno prezydent, jak i premier” – pisała wówczas Kataryna, po czym przypomniała, że wcześniej obchodom towarzyszyli często urzędnicy niżsi rangą i przedstawiciele tych najważniejszych, którzy potem stali się już oczywistymi gośćmi. Nie zmieniło tego już nawet zastąpienie u władzy PiS przez Platformę, co zresztą miało również swoje negatywne konsekwencje. Jak we wszystkich innych dziedzinach naszego życia i tu pojawiło się pewne pęknięcie. Zanim mu się jednak przyjrzymy – promieniuje ono również na obecny problem, któremu poświęcam ten tekst – zostańmy jeszcze na chwilę w czasach przed wielką zmianą, jaka przyszła z Lechem Kaczyńskim, Muzeum Powstania Warszawskiego i płytą „Powstanie Warszawskie” zespołu Lao Che. 

Kalendarium 

W 1994 r. ukazał się słynny artykuł Michała Cichego, w którym pojawiło się stwierdzenie, że podczas Powstania żołnierze AK i NSZ zajmowali się mordowaniem niedobitków z getta. Tekst wzbudził spore oburzenie, niemniej przy stopniowym wygaszaniu uroczystości (polecam kalendarium zebrane przez Katarynę w tekście „Przed kolejną rocznicą Powstania” opublikowanym w Salonie24 w 2007 r.), a w ślad za nimi i pamięci można było żywić obawy, że tak zdeformowana wersja historii stanie się obowiązująca, współgrając przecież ze święcącą wówczas, a i dziś bynajmniej nie przegraną, narracją Jana Tomasza Grossa i innych zawodowych tropicieli polskiego antysemityzmu.

22 lata po artykule Cichego (za który ten późno, bo w 2006 r., i dość pokrętnie, ale jednak przeprosił) „Gazeta Wyborcza” ogłosiła piórem Wojciecha Maziarskiego „Powstanie Warszawskie to my”. Mocne stwierdzenie na łamach pisma, w którym jeszcze nie tak dawno Tomasz Żuradzki w swoim manifeście przekonywał czytelników, że patriotyzm jest jak rasizm. Oczywiście Maziarski do Powstania podczepił się w ramach protestu części środowisk przeciwko włączeniu w jego obchody odczytania apelu smoleńskiego, niemniej sama deklaracja zawarta w tytule tekstu stanowiła pewną nową jakość. Ta była następstwem wspomnianej już władzy. Po 2006 r. na uroczystościach powstańczych spotkać można było polityków i PiS, i PO, co zresztą prowadziło do pewnych zgrzytów. Przez kilka lat tradycją było witanie wrogim buczeniem polityków Platformy składających wieńce. Ci jednak nie zniechęcali się i przychodzili. Gdy czuli się pewnie, potrafili zresztą rocznicowe przemowy wykorzystywać do atakowania politycznych przeciwników w kontekście jak najbardziej aktualnym i to, w odróżnieniu od gwizdów, już żadnych negatywnych emocji w mediach nie wzbudzało. Celował w tym zwłaszcza były burmistrz Mokotowa Bogdan Olesiński, który co roku 1 sierpnia czuł się w obowiązku zalewać park Dreszera swoim antypisowskim jadem. Niemniej reprezentacja polityczna była pełna i ten stan rzeczy zapewne nie ulegnie już zmianie.

Zmiana akcentów

Skoro więc nie udało się historii zohydzić ani napisać na nowo, skoro Powstanie stało się wspólnym dziedzictwem, fenomenem kulturowym i pop-kulturowym, wykraczającym w wymiarze geograficznym poza Warszawę, a politycznym – poza tradycyjnie patriotyczne środowiska, próbować można już tylko zmieniać akcenty. I to się dzieje na naszych oczach. Zaczęło się od typowej dla współczesnej uniwersyteckiej lewicy dekonstrukcji, stworzenia fałszywego podziału na męskich powstańców i kobiety – „powstanki”, rzekomo w imię przywrócenia pamięci o bohaterskim udziale tych drugich. Dziś jednak walka toczy się gdzie indziej.

Jeszcze kilka lat temu niszowe środowiska radykalnej lewicy toczyły dość beznadziejny, lecz uprawniony bój o przywrócenie społecznej świadomości udziału w Powstaniu uczestników wywodzących się z ugrupowań lewicowych, przede wszystkim 104. Kompanii Związku Syndykalistów Polskich ppor. Kazimierza Puczyńskiego „Wrońskiego”. Obecnie jednak próbuje się na użytek bieżącej walki całe Powstanie przedstawić nie jako ponadśrodowiskowy zryw narodowo-wyzwoleńczy, ale polityczny akt sprzeciwu w imię „walki z faszyzmem”. Tak jakby powstańcy walczyli jako całość przeciw ideologii (i to dla dzisiejszych zwolenników tej tezy tożsamej z nacjonalizmem, wielu uczestnikom bliskim, choć oczywiście w wydaniu polskim, nie niemieckim), a nie odczuwanym przez każdego zbrodniczemu, praktycznemu wymiarowi jej najbardziej wynaturzonej odmiany. To nadużycie prowadzi zresztą do absurdów wręcz tragikomicznych, takich jak użycie na plakacie wzywającym na lewicowe manifestacje, czy raczej kontrmanifestację wobec większej imprezy narodowców, twarzy Zbigniewa Krejckanta, powstańca ze środowiska narodowego, oprotestowaną przez jego, również bliskich tym poglądom, spadkobierców. 

Jawna prowokacja

I tu pojawia się ostatni (jak na razie) akord tej nowej historii. Nikt nie ma wątpliwości, że powstańcy walczyli o wolność i o Polskę. Można być równocześnie pewnym, że i jedno, i drugie każdy widział po swojemu, jednak w obliczu nieludzkiego terroru Niemców różnice te stawały się drobiazgami schodzącymi na dalszy plan. Ta różnorodność sprawia jednak, że dziś każdy głoszący jakiś pogląd lub ideologię znajdzie „swojego” powstańca. Czy będzie to obrońca samego Powstania, czy jego zapiekły krytyk, zwolennik Prawa i Sprawiedliwości czy Platformy Obywatelskiej, a na pewno też każdej innej siły parlamentarnej, czy wreszcie konserwatysta lub liberał. Jednak każdy, kto wpisze Powstanie do jednej tylko, własnej wizji polityki, społeczeństwa i świata, popełni nadużycie. Im rzadszej wśród powstańców jako grupy – tym większe. Tymczasem dziś nie brakuje chętnych do zamienienia Powstania w jeszcze jedną polityczną awanturę, bardziej krwawą wersję ulicznych bijatyk bojówek politycznych stronnictw, jakie były codziennością europejskich ulic lat 30. ubiegłego wieku. Awanturę, w której lewicowi, antyfaszystowscy powstańcy walczyli z faszystami. Oczywiście bez żadnej narodowości. Lewicowi, co więcej, w dzisiejszym wydaniu, nastawionym na zmianę obyczajową, a nie sprawiedliwość społeczną (ta była wielu powstańcom droga, choć nie zawsze w wydaniu nawet przedwojennej lewicy). Stąd tak chętne wpisywanie w powstańczą ornamentykę sprowadzonej do sześciu kolorów tęczy. To ostatnie stało się jednak prowokacją jawną, nastawioną na wywołanie oburzenia wierzących, opartą na wykorzystaniu (dla wierzących i wielu patriotów po prostu sprofanowaniu) symboli wiary i dramatycznej historii Warszawy. Chęć uderzenia przeciwnika w najwrażliwsze rejony duszy przeważyła nad instynktem politycznym, objawiając się atakiem na pomniki i obelżywym „tańcem” na śródmiejskim balkonie. Paradoksalnie jednak to właśnie ten brak umiaru może powstrzymać proces przepisywania historii Powstania według prawideł dzisiejszej politycznie poprawnej inżynierii społecznej.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Krzysztof Karnkowski