„Ja się czuję, jakby ktoś na mnie srał cały czas, to jest coś okropnego” – mówiła we wrześniu 2017 r. w Radiu Zet Krystyna Janda w kontekście sytuacji politycznej. Minęły trzy lata i niewiele się zmieniło w podejściu artystów do rzeczywistości. Platforma Obywatelska jawi im się jako wzór cnót i wyspa wolności, chociaż to właśnie za rządów PO zabrano artystom pieniądze, a sztuka stała na żenująco niskim poziomie.
"Tamta władza lubiła artystów. Już nigdy nie będzie nam tak dobrze” – mówiła w 2011 r. w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów” Olga Lipińska w odniesieniu do władz PRL. Dziś wydaje się, że artyści mentalnie tkwią w czasach komuny – ten syndrom dotknął nawet tych, którzy czasów PRL nie pamiętają.
Generalnie chodzi o stan, w którym artyści żyją za pan brat z władzą, nawet jeżeli ona nimi pogardza. Jest jednak swoja, nie wymaga od nikogo rozliczeń i lustracji, nie zagląda w papiery z archiwów IPN, uznaje „wolność, równość, braterstwo”, czyta „Gazetę Wyborczą”, ogląda TVN i jest tak bardzo europejska. Nic to, że w PiS jest znacznie więcej intelektualistów i naukowców niż w PO; że są to ludzie, którzy w czasach PRL zachowali twarz i honor, że nie przeszli na stronę bezpieki. To nie ma żadnego znaczenia dla twardego elektoratu PO, jakim jest właśnie część artystów.
„Nasi” i „obcy”
Przed każdymi wyborami następuje wzmożenie wśród aktorów i wszelkiej maści artystów. Nawołują, aby głosować na kandydatów Platformy Obywatelskiej i „odsunąć PiS od władzy”. I zawsze jest taka prawidłowość: polityk, który pozostaje w PiS, jest postrzegany jako cham, burak i prymityw, ale po przejściu do PO staje się krynicą mądrości. Wystarczy przypomnieć, jak traktowano Radosława Sikorskiego, Romana Giertycha, Kazimierza Marcinkiewicza, Michała Kamińskiego czy Kazimierza Michała Ujazdowskiego, gdy byli w rządzie PiS–Liga Polskich Rodzin–Samoobrona. Powstawały dowcipy na ich temat i mało wybredne żarty kabaretowe. Sytuacja się diametralnie odmieniła, gdy odeszli z PiS i zostali politykami bądź sympatykami PO: byli traktowani jak swoi, z należytą powagą i szacunkiem. A to, że musieli wcześniej złożyć samokrytykę, jak nie przymierzając za czasów Lenina i Stalina, to już zupełnie inna historia.
Nie zapomnę, jak zaraz po zwycięstwie koalicji PO–PSL w październiku 2007 r. przez TVN przetoczyły się tabuny artystów, którzy pletli androny i piramidalne bzdury, jak to ludzie nagle „zaczęli się do siebie uśmiechać” i jak „wszędzie zapanowała przyjazna atmosfera”. Prym w opowieściach na temat „przywracania normalności” wiódł oczywiście dyżurny krytyk PiS Zbigniew Hołdys.
Mann, Niedźwiecki i inni dla Komorowskiego
Z wypowiedzi artystów wynikało, że po objęciu rządów PO–PSL nastanie „normalność” (czytaj: eldorado finansowe). I część artystów rzeczywiście się nie zawiodła: spłynęły kontrakty reklamowe, zamówienia, role.
Zapewne mało kto dziś pamięta, że osiem miesięcy po katastrofie smoleńskiej do Warszawy na zaproszenie ówczesnego prezydenta Bronisława Komorowskiego przyjechał Dmitrij Miedwiediew. Jednym z elementów wizyty był udział prezydentów w koncercie, na którym artyści śpiewali piosenki Włodzimierza Wysockiego. Koncert powstał według scenariusza i w reżyserii Jerzego Satanowskiego, a do udziału w nim zaproszono m.in. Artura Barcisia, Margitę Ślizowską i Annę Ozner.
Dla Miedwiediewa śpiewał także Maciej Maleńczuk. Piosenkarz wziął też udział w koncercie w siedzibie Programu III Polskiego Radia „Przeboje Radia Luksemburg”, który poprowadzili Marek Niedźwiecki i Wojciech Mann. Utwory The Beatles, The Doors czy Led Zeppelin wykonali Maciej Maleńczuk, Ania Rusowicz i Mieczysław Szcześniak. Koncert został zorganizowany specjalnie dla książęcej pary Luksemburga, księcia Henryka i księżnej Marii Teresy, oraz dla Bronisława i Anny Komorowskich.
Wtedy jakoś nie było utyskiwań na rządzących, na „romans tronu z artystami”, a tym ostatnim nikt nie „robił” na głowy. Wręcz przeciwnie, przychodzili do Pałacu Prezydenckiego czy Belwederu, pokazywali się bez żenady w towarzystwie polityków. I były kontrakty reklamowe – m.in. Maciej Maleńczuk wystąpił w reklamie promującej Meritum Bank, komercyjny bank z siedzibą w Gdańsku, który funkcjonował w latach 2008–2014.
Cięcia w ciszy, wrzask po wyborach
W czasie rządów PO–PSL zostało zabrane artystom 50 proc. kosztów uzyskania przychodu (przywrócił to dopiero rząd PiS), co nie spotkało się praktycznie z żadnymi sprzeciwami. Artystom, którzy mieli „swoją” władzę, nawet do głowy nie przyszło, by zaprotestować, by głośno wyrazić wobec tych przepisów dezaprobatę, nie mówiąc już o jawnym buncie. Zamiast walczyć o swoje prawa, woleli w wyborach w 2015 r. popierać Bronisława Komorowskiego – na jego liście poparcia znaleźli się m.in.: Jan A.P. Kaczmarek, Janusz Anderman, Filip Bajon, Ewa Braun, Maciej Englert, Andrzej Grabowski.
Po zwycięstwie PiS artyści jęli krzyczeć o łamaniu praw, konstytucji itd. Po zwolnieniach i odejściach aktorów z Teatru Polskiego we Wrocławiu zaczęto budować czarną legendę wicepremiera, ministra kultury i dziedzictwa narodowego Piotra Glińskiego – powstał Teatr w Podziemiu, pisano manifesty. Artystów wspierał wrocławski poseł Krzysztof Mieszkowski (Nowoczesna), który jako dyrektor Teatru Polskiego gigantycznie go zadłużył, doprowadzając niemal do ruiny.
Problemy Mieszkowskiego rozpoczęły się w 2014 r., wtedy wszczęto procedurę odwołania go z funkcji. Jak pisały media, Teatr Polski był zadłużony na ponad 800 tys. zł, a przez nieopłacone rachunki, niedługo przed planowaną premierą „Wycinki” Krystiana Lupy, w budynku odcięto ciepłą wodę i ogrzewanie. W 2015 r. Teatr Polski wystawił spektakl pt. „Śmierć i dziewczyna”, w którym wystąpili aktorzy porno. Minister Piotr Gliński zażądał wstrzymania tej premiery. Przeciwko obrazoburczemu spektaklowi protestowało wiele środowisk, w tym także sami artyści.
Warto zwrócić uwagę na to, że gdy za czasów rządów PO wyrzucano z pracy artystów (m.in. aktorów), media i środowiska popierające Platformę siedziały cicho. Tymczasem gdy dyrektorzy teatrów mianowani już za rządów PiS usiłowali wprowadzić jakiekolwiek zmiany, natychmiast spotykało się to z wrzaskiem i awanturą. Padały i padają słowa, które powszechnie są uznawane za niecenzuralne. Oprócz wyzwisk sypią się mało wybredne żarty i kompromitujące ich autora kpiny; w tych celuje pisarka Maria Nurowska.
Artyści, którzy publikują w sieci durnowate filmiki popierające kandydata opozycji, nie widzą swojej śmieszności, nie dostrzegają, że stali się karykaturą swojego zawodu.
Nikt im nie odmawia prawa wyboru; każdy przecież może głosować, jak chce. Chodzi jednak o styl i o uleganie zbiorowej histerii wytworzonej wokół nieistniejącego problemu, sprawy całkowicie oderwanej od rzeczywistości. Propaganda, specjaliści od PR i politycy opozycji tak skutecznie wmówili niektórym artystom „zamordyzm” i „faszyzm” PiS, że ci biedni aktorzy przyzwyczajeni do grania ról w to uwierzyli. Uwierzyli w to także niektórzy przedstawiciele innych artystycznych zawodów. Czują się zaatakowani i przyjmują strategię obronną kwiczoła (dla tych, co nie wiedzą: kwiczoł podczas ataku opryskuje napastnika swoimi odchodami). Jest na to jedyna rada: terapia, która pozwoli na prawdziwe postrzeganie rzeczywistości.