Zamach antydemokratyczny. Ryszard Kalisz i postkomunistyczna hydra » CZYTAJ TERAZ »
Z OSTATNIEJ CHWILI
Prezydent Andrzej Duda podpisał budżet na 2025 r. oraz przesłał część przepisów do Trybunału Konstytucyjnego w trybie kontroli następczej • • •

Wkroczyliśmy w wiek epidemii - ostrzega w "GP" naukowiec, który przewidział pandemię

- Matka natura nie będzie nas ostrzegała w nieskończoność. Musimy potraktować obecny kryzys jako być może ostatnie ostrzeżenie, zanim zaskoczy nas coś bardziej niebezpiecznego. W naturze ciągle krążą wirusy, które zabijają nawet 50 proc. zakażonych, a nie było w historii świata gatunku takiego jak ludzkość, którego populacja byłaby tak ogromna i który żyłby w tak wielkim zagęszczeniu – mówi dr Steven Hatfill, autor książki „Three Seconds Until Midnight”, w której przewidział światową pandemię.

YouTube/Judicial Watch

ZACHĘCAMY DO KUPNA PRENUMERATY ELEKTRONICZNEJ TYGODNIKA "GAZETA POLSKA" - KLIKNIJ

Książka, której jest Pan współautorem, ukazała się w listopadzie 2019 roku. Czytając ją w środku globalnej pandemii koronawirusa, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że gdybym poznał ją te kilka miesięcy wcześniej, myślałbym: oto kolejny ekspert straszący armagedonem, jak ekolodzy przestrzegają przed katastrofą klimatyczną, a dietetycy grożą epidemią otyłości. Co skłoniło Pana do napisania takiej książki? Jaki był jej odbiór przez czytelników? 
 
Prawda jest taka, że nikt się książką nie interesował przed wybuchem pandemii. Ciężko było kogokolwiek przekonać, że to jest coś, na co naprawdę trzeba zwrócić uwagę.

Sama książka była efektem 10 lat pracy i przez 8 z tych lat naprawdę nikt nie chciał słuchać tego, co miałem do powiedzenia. W czasie rządów Obamy nikt w rządzie nie był zainteresowany tym tematem. Gdy w 2014 roku obserwowałem, jak USA reagują na wybuch epidemii Ebola, który zaczął się w Afryce, zrozumiałem, że trzeba coś zrobić, bo mój kraj jest w ogóle nieprzygotowany na taki kryzys. Dlatego zaprosiłem dwóch kolegów: Roberta Coullahana i Johna Walsha Jr., którzy są specjalistami w dziedzinie zdrowia publicznego i zajmowali się zarządzaniem katastrofami na szczeblu narodowym.
 
Skąd myśl, że zagrożenie pandemią może być większe?
 

Zauważyliśmy, że mniej więcej w połowie lat 90. zmieniło się coś bardzo ważnego. Zaczęliśmy obserwować pojawianie się nowych chorób zakaźnych, którymi nauka nie zajmowała się wcześniej. Wydaje się, że właśnie wtedy świat osiągnął pewien próg populacji. Wirusy, które wcześniej były obecne tylko u zwierząt, coraz częściej przechodziły na człowieka.

Kiedy obserwowałem błędy w zarządzaniu kryzysowym w 2014 roku, coraz częściej myślałem o scenariuszu, w którym pojawia się wirus grypy podobny do tego z roku 1918.

Gdy chciałem ocenić stan naszego przygotowania, naprawdę nie mogłem uwierzyć w to, co znajdowałem. Cały czas myślałem: gdzieś musi być jakiś sekretny plan poradzenia sobie z takim problemem. Ale raz po raz przekonywałem się, że tego nie ma. Stan naszych przygotowań był taki, że w przypadku pandemii 1/3 populacji, czyli 120 mln Amerykanów zostałoby pozostawionych samych sobie, nie mogliby liczyć na dostęp do leków czy szczepionek. Pomyślałem: moglibyśmy sobie z tym poradzić dużo lepiej.

Kiedy spojrzałem na stopień przygotowania rządu federalnego, postawiłbym im ocenę A (szóstkę), a gdy spojrzałem na przygotowanie władz stanowych, postawiłbym im B+ (piątkę z plusem). Ale przygotowanie władz lokalnych i miejskich? Im postawiłbym ocenę F (jedynkę).
 
Dlaczego to był problem?
 
Pandemia to nic innego jak dziesiątki małych epidemii. Jeśli więc miasto, miasteczko, wioska albo region są w stanie poradzić sobie z liczbą występujących tam przypadków, wtedy mogą radzić sobie z epidemią, dopóki na przykład nie pojawi się szczepionka albo lek. A we wszystkich rządowych planach to właśnie władze lokalne miały być odpowiedzialne za sporą część walki z pandemią. Problem w tym, że sporo lokalnych władz nie było na to przygotowanych. Nie wiedziałyby, skąd wziąć dodatkowe łóżka, nie było systemu przechowywania i rozprowadzania zapasów. W niektórych przypadkach nie wiadomo było nawet, kto byłby odpowiedzialny za masowe rozprowadzanie szczepionek, jeśli te by już się pojawiły.
 
Czy pandemia koronawirusa różni się czymś istotnie od scenariusza, który opisuje Pan w książce, czyli pandemii wywołanej przez szczep wirusa grypy?
 
Różnice nie są takie duże. Przede wszystkim w obydwu wypadkach mamy do czynienia z infekcją układu oddechowego, co oznacza, że w podobny sposób będzie obciążony system opieki zdrowotnej. W przypadku koronawirusa bardziej zaznacza się fakt, że jest on szczególnie niebezpieczny dla osób starszych, choć dotyczy to także wielu szczepów grypy. Dodatkowo koronawirus jest niebezpieczny dla osób z innymi chorobami, niekoniecznie układu oddechowego. Czynnikiem ryzyka może być otyłość, cukrzyca, wysokie ciśnienie czy choroby serca. Tę korelację widać rzadziej przy wirusie grypy.
 
W książce często przywołuje Pan metaforę „ziarna” i „gleby”. Ziarno to sam wirus, a gleba to wszystkie warunki społeczne i cywilizacyjne, które mogą przyczynić się do jego rozprzestrzeniania. Czy kształt, który przybrały nasze społeczeństwa, sprawia, że ta „gleba” jest szczególnie podatna na pandemię?
 
Mówiąc najprościej: pierwszym kluczem jest to, ile ludzi zamieszkuje dany obszar, czyli rozmieszczenie ludności i jej zagęszczenie. W 1918 roku podczas wielkiej pandemii grypy, w związku z I wojną światową żołnierze byli skupieni na małej przestrzeni w wielu miejscach na świecie. W bazach w USA, na statkach, które przewoziły ich przez Atlantyk, we francuskim porcie Brest, gdzie ich wysadzano, i w okopach, w których walczyli. Ale z drugiej strony, ponad połowa ludności USA zamieszkiwała regiony wiejskie.

To zmieniło się przez ostatnie 100 lat. Większość populacji zamieszkuje miasta i mega-miasta, a populacja globu podwoiła się. To stworzyło żyzną glebę dla każdego wirusa atakującego układ oddechowy i umożliwia mu szybkie rozprzestrzenianie się. Do tego w 1918 roku nie mieliśmy tak zglobalizowanej sieci dostaw i tak częstego przemieszczania się ludzi po świecie. Żaden inny ssak w historii naszej planety nigdy nie osiągnął takiego zagęszczenia z taką mobilnością. Dlatego każdy zajmujący się chorobami zakaźnymi wie, że coś poważnego jest na horyzoncie. Osobiście nie uważam, że tym apokaliptycznym wirusem zagłady okaże się koronawirus. Ale trzeba pamiętać, że są w naturze wirusy, których śmiertelność wynosi ponad 50 proc.
 
Gdy pisze Pan w swojej książce o infrastrukturze, na której opierają się współczesne społeczeństwa, można mieć wrażenie, jakby była ona celowo zaprojektowana tak, by być szczególnie wrażliwą na każdą pandemię.
 
Są tu dwa problemy. Wszystkie te systemy są niezwykle złożone, a po drugie – są wzajemnie połączone. Większość leków, których używamy w USA, jest produkowana w Chinach. Szczepionki, które stosujemy, też są wytwarzane poza granicami. Wystarczy przypomnieć sobie, co wydarzyło się w 2018 roku, gdy huragan Maria uderzył w Portoryko – wiele szpitali na całym świecie musiało sobie radzić z przerwanymi dostawami kroplówek, bo były one produkowane właśnie na tej wyspie.
 
Może w kwestiach ochrony zdrowia zbyt wysoko ceniono efektywność i niskie koszty, a nie zwracano uwagi na bezpieczeństwo? Nikt rozsądny nie zalecałby przecież, żeby US Army produkowała całą swoją amunicję na przykład w Chinach. Sprzęt wojskowy jest składowany i modernizowany, nawet jeśli nie ma wojny.
 
Państwa i ich obywatele muszą stać się bardziej samowystarczalni. Żaden rząd na świecie nie będzie nigdy w stanie zrobić wszystkiego dla wszystkich. Ale trzeba sobie zadać pytanie, jak mamy się przygotować na te wyjątkowe przypadki, gdy dochodzi do kryzysu zdrowia publicznego. Ktoś mógłby powiedzieć, że takie kryzysy są rzadkie i w ogóle mogą nie nastąpić, po co więc wydawać na to pieniądze? Ja wtedy mówię: spójrzcie na broń nuklearną. Po II wojnie światowej nie mieliśmy do czynienia z użyciem broni nuklearnej. A mimo to wydawano miliardy dolarów na ofensywną broń nuklearną i na obronę przed atakiem nuklearnym. Pandemia na poważną skalę – nie mówimy tu o SARS czy koronawirusie – może mieć taki sam efekt jak użycie broni jądrowej. Dlatego przygotowania do pandemii powinny być traktowane poważnie jako część obrony narodowej. Niestety, nie była tak traktowana do tej pory.
 
Powiedział Pan wcześniej, że nie uważa Pan koronawirusa za „wirus zagłady”. Dlaczego?
 
Trzeba pamiętać, że co najmniej 80 proc. osób zakażonych przejdzie przez chorobę i nie umrze. Dlatego nie wydaje mi się, by był to „zabójczy wirus”, którego znamy z filmów s-f. Ale problemy, które mamy z koronawirusem, ilustrują wszystkie nasze słabości. Nasze mega-miasta mogą być zaopatrywane w jedzenie i usługi tylko przez zdrową siłę roboczą. Jeśli siłę roboczą poddamy kwarantannie, infrastruktura zacznie się rozpadać. I to jest największe zagrożenie związane z tym wirusem.
 
W tej chwili w Polsce mamy ponad 500 przypadków zakażeń wirusem.

To, jak jakikolwiek kraj poradzi sobie z wirusem, zależy od jego mieszkańców. Wysoki poziom świadomości, działania rządu, środki społecznego dystansowania mogą ograniczyć liczbę przypadków. W Chinach zajęło to trochę czasu, ale w końcu mamy do czynienia z ograniczeniem wzrostu liczby przypadków, a mówimy o populacji miliarda mieszkańców. Trzeba pamiętać, że infekcji nie można zatrzymać, można ją jedynie rozłożyć w czasie, wydłużyć. Dzięki tej strategii można przeciwdziałać przekroczeniu zdolności systemu opieki medycznej. W takiej sytuacji szpitale muszą sobie radzić z epidemią przez długi czas, ale jednocześnie w żadnym momencie nie trafia do nich liczba pacjentów, z którymi nie są w stanie sobie poradzić.
 
Czy zniesienie ograniczeń, na przykład ponowne otwarcie szkół, może nastąpić zbyt szybko? Wiemy, że w 1918 roku to druga fala epidemii, wywołana przez zmutowany wirus, okazała się zabójcza.
 
W 1918 wirus zmutował, stając się o wiele bardziej zabójczy i łatwiej przenosząc się z człowieka na człowieka. Nie wiemy jeszcze, jak wyglądałaby druga fala i zmutowana wersja koronawirusa. Jest jednak jedna istotna różnica. W 1918 roku, podczas pierwszej, mniej zabójczej fali nie wprowadzono żadnych środków kontrolnych, tzw. społecznego dystansowania, zrobiono to dopiero podczas drugiej fali. Teraz mamy próbę ograniczenia i środki dystansowania podczas pierwszej fali. To może ograniczyć zdolność wirusa do znalezienia bardziej zabójczej formy. Trzeba pamiętać, że w wypadku wirusów zmiany możemy przewidzieć tylko na zasadzie prawdopodobieństwa, ale mniejsza liczba zakażonych oznacza mniej wirusów i mniejsze prawdopodobieństwo zabójczej mutacji.

Wirusy mogą się zmieniać w obie strony, pokazały to eksperymenty laboratoryjne z tzw. seryjnym przekazywaniem. Mogą stawać się mniej lub bardziej niebezpieczne. Trudno przewidzieć ten kierunek. Na przykład w USA co jakiś czas dalej pojawiają się pozostałości wirusa H1N1, który wywołał pandemię w 1918 roku, ale akurat one przybierają mniej groźną formę.
 
Śledzi Pan rozwój badań związanych z koronawirusem. Czy można w tym momencie określić, czy jesteśmy bliżej znalezienia szczepionki czy leku, który pomagałby w walce z chorobą?
 
Jest kilka obiecujących leków, które w tej chwili są w fazie prób klinicznych. Spodziewamy się, że te testy zakończą się w ciągu najbliższych kilku tygodni. Wtedy pozostanie kwestia wyprodukowania tych leków w wystarczającej ilości, by mogły dotrzeć do wszystkich, którzy mają infekcję. W tej chwili większość z tych leków podawana jest dożylnie.

Jest kilka, które są obiecujące i które można podawać w formie doustnej. Jeśli chodzi o szczepionkę, to mamy trzy lub cztery szczepionki, które prawdopodobnie mogłyby działać. Szczepionki wymagają jednak długiego testowania na dużych grupach ludzi, żeby upewnić się, że są one bezpieczne. Przykład szczepionki na gorączkę Denga pokazuje, że może minąć sporo czasu, zanim szczepionka, która przez długi okres uznawana jest za skuteczną, okaże się podczas kolejnych testów szkodliwa dla pacjentów.

Te długo trwające testy trzeba wykonać, zanim szczepionka trafi do masowej produkcji.
 
Zaczęliśmy od tego, jak Pana książka została przyjęta pod koniec 2019 roku. Czy spodziewa się Pan, że doświadczenie z pandemią koronawirusa sprawi, iż głos ekspertów, takich jak Pan, zacznie być traktowany poważniej?
 
Mam taką nadzieję, ale żeby nasza obrona przed pandemiami była naprawdę skuteczna, przygotować się na nią muszą wszystkie kraje. Zacząć trzeba od stworzenia systemu szybkiego rozpoznawania i monitorowania wczesnych oznak pojawiających się epidemii. W powszechnej edukacji muszą zaistnieć podstawowe informacje na temat tego, jak radzić sobie z chorobami zakaźnymi. Przygotowane muszą być też lokalne władze i społeczności, mieć konkretne plany na to, skąd wezmą dodatkowe łóżka, jak zmobilizują dodatkowy personel medyczny, jak będą chronić lekarzy i pielęgniarki. Trzeba być gotowym, bo uważam, że wkroczyliśmy w wiek epidemii. Po koronawirusie będą kolejne globalne pandemie. Matka natura nie będzie nas ostrzegała w nieskończoność. Musimy potraktować obecny kryzys jako być może ostatni alarm, zanim zaskoczy nas coś jeszcze bardziej niebezpiecznego.
 
Dr. Steven J. Hatfill jest lekarzem specjalistą i wirusologiem. W przeszłości pracował dla armii Stanów Zjednoczonych. Badał wirus Ebola w US Army Medical Research Institute for Infectious Diseases. Był doradcą rządu Kenii, pomagał stworzyć medyczne jednostki szybkiego reagowania na wypadek epidemii. Regularnie występuje jako ekspert w programie Steve’a Bannona „War Room: Pandemic” i w innych amerykańskich mediach.

 



Źródło: Gazeta Polska

#koronawirus #Gazeta Polska

Maciej Kożuszek