Szkoła nie należy do miejsc najmilej wspominanych przez człowieka w sile wieku, ba, często kojarzy się wręcz z miejscem tortur psychicznych, jakim humaniści poddawani są tu za pomocą różnych całek i logarytmów. A ci o skłonnościach do nauk ścisłych gnębieni są ojczystą poezją, która wszak musi ich zachwycać, gdyż jak wiadomo „Słowacki wielkim poetą był”.
Tak się odbierało wykształcenie w moich czasach licealnych, czyli na przełomie rządów Gomułki i Gierka, a po ukończeniu ogólniaka faktycznie dysponowało się wiedzą ogólną z różnych dziedzin mniej lub bardziej przydatnych do życia. Fascynowała mnie historia, zapewne od czasu, gdy ojciec przeczytał mi, jako kilkuletniemu malcowi, na głos całą „Trylogię”. Nie rozumiałem więc nigdy, jak historia może być przedmiotem dla uczniów nudnym, a w przekonaniu „reformatorów” buszujących w ciągu ostatnich 30 lat po polskim szkolnictwie – właściwie niemal zbędnym.
Obrona szkół przed lewactwem to jedno…
Naszły mnie te głębokie myśli podczas słuchania wystąpienia premiera Morawieckiego w Sejmie, gdzie szef nowego starego rządu dokonał zwięzłego przeglądu dotychczasowych osiągnięć i zarysował przyszłe cele i drogi do ich osiągnięcia. Uderzyła mnie – nie po raz pierwszy – biegłość retoryczna mówcy, która zresztą jest cechą charakterystyczną wybitnych przedstawicieli Zjednoczonej Prawicy, potrafiących bez kartki i prompterów wygłaszać wspaniałe tyrady, by wspomnieć choćby wstrząsające przemówienie Jana Olszewskiego w noc obalenia jego rządu.
Ta swada w wyrażaniu myśli w sposób klarowny i dostępny dla słuchających jest bez wątpienia efektem dobrej szkoły i trwającej później resztę życia dalszej nauki, czyli pracy nad sobą. Widać wyraźnie, jak Mateusz Morawiecki w ciągu dwóch lat swojego premierowania udoskonalił swój sposób komunikowania się, porzucając dość sztywny korporacyjno-bankowy styl dzięki częstym w kampaniach wyborczych spotkaniom ze zwykłymi ludźmi.
I chyba bardziej do tych zwykłych ludzi niż do wyrafinowanych myślicieli neomarksistowskich i pseudoliberalnych zasiadających w ławach sejmowej opozycji skierowane były słowa premiera, które najwyraźniej budziły ich wzburzenie i gniew, gdy zapowiedział mocną kontrofensywę ideologiczną, zwłaszcza obronę szkoły właśnie, czyli uczęszczających do niej dzieci przed agresywnymi roszczeniami lewactwa skrytego pod marką gender.
Edukacja to system naczyń połączonych – uniwersytety
Chciałoby się przyklasnąć szefowi rządu, który przywrócił jako taką normalność podstawówkom i liceom po kuriozalnych ekscesach poprzednich ekip, przez całe lata niszczących w polskich szkołach to, co najważniejsze – wychowanie świadomego i wiernego dziedzictwu narodowemu obywatela. Jednak gdy się spojrzy szerzej, ogrom pracy potrzebnej do wykonania tego zadania jest porażający. Przecież szkoły to nie tylko choćby najlepsze programy, ale przede wszystkim nauczyciele, co dotyczy również szkół wyższych, tymczasem zademonstrowany podczas sławetnego strajku poziom intelektualny wielu „ciał pedagogicznych” poprzebieranych za krowy okazał się wręcz żałosny.
Jeszcze gorzej wygląda sytuacja na uniwersytetach, gdzie ideologia gender panoszy się całkiem bezkarnie, a jej wyznawcy sięgają po przemoc wobec ostrzegających przed niebezpieczeństwem uczonych i pedagogów, czego przykładem była niedawna haniebna nagonka na profesora Nalaskowskiego za jego krytykę agresywnych środowisk LGBT. Kuriozalny list rektorów polskich wyższych uczelni zapowiadający dalsze konsekwentne stosowanie represji wobec takich jak Nalaskowski bezczelnych krytykantów dowodzi, że reforma forsowana przez wicepremiera Gowina żadnych pozytywnych skutków nie przyniosła.
A są to wszystko naczynia połączone – nawet jeśli pozytywne zmiany programowe w podstawówkach i liceach zaczną działać, to ich najlepsi absolwenci trafią właśnie na owe uniwersytety zdominowane przez myślenie lewicowe, czasami wręcz skrajnie, i etyki będą uczeni przez profesor Płatek, filozofii przez Hartmanów, a prawa przez unurzaną w warszawskiej prywatyzacji byłą prezydent stolicy. I czego się nauczą na takich studiach np. przyszli sędziowie? Krętactwa i konformizmu, uzasadniania kuriozalnych wyroków na korzyść swoich konfratrów czy wyśmiewania przez pana w todze córki ofiary mordu upominającej się o sprawiedliwość wobec wywłaszczanych bezkarnie nieszczęsnych lokatorów.
Po pierwsze kultura, i ta wysoka, i popularna
Tak, w dziedzinie prawa wszystko jest dzisiaj na lewo, jak celnie zauważył już wiele lat temu francuski surrealista Boris Vian, a przecież miało być Prawo i Sprawiedliwość. Ktoś tych ludzi ferujących takie wyroki w imieniu Rzeczypospolitej kiedyś nauczył takich zasad, dał im prawo orzekania i nauczania swoich następców takiego samego etosu wyższej kasty.
Dlatego słowa premiera z sejmowej trybuny o obronie – czy to polskich dzieci przed atakami genderystów, czy wręcz polskości jako takiej – to za mało. Aby piękne hasło „Polskość to normalność” zrealizowało się, trzeba nie samej obrony podstawowych wartości, lecz przejścia do zdecydowanej ofensywy na wielu polach, z których szczególnie zaniedbana jest sfera kultury, i to zarówno wysokiej, jak i popularnej.
W państwowej TVP poza elitarnym i często bardzo dobrym Teatrem Telewizji ze świecą można szukać czegoś dla bardziej wymagającego widza, a kanały Kultura czy Historia ze względu na brak odpowiednich funduszy nie są w stanie zapewnić atrakcyjnej oferty programowej. Gdzie się podziewają dobre filmy dokumentalne, często nawet współprodukowane przez TVP? Poza festiwalami trudno je gdzieś obejrzeć. Kiedyś było w telewizji całe pasmo dokumentalne, chętnie oglądane, miały też znaczące miejsce na kanale Polonia przeznaczonym dla rodaków mieszkających za granicą, których dziś raczy się głównie tasiemcowymi serialami niby-obyczajowymi.
Gdzie są filmy mówiące o prawdziwych wartościach
Dopiero zaczynają powstawać filmy kinowe mogące kształtować prawdziwe wzorce pomocne w wychowaniu obywatelskim młodego pokolenia, ze zmiennym szczęściem, a nawet udane „Legiony” odniosły dość umiarkowany sukces frekwencyjny. Czy tak długo oczekiwany film o rotmistrzu Pileckim znów – jak w przypadku produkcji poświęconej pułkownikowi Kuklińskiemu – zostanie oddany w dzierżawę cynicznym wyrobnikom kina, piewcom etosu esbeków?
Przez rok pracowałem jako szef jednej z komisji eksperckich (filmu dokumentalnego) Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej jeszcze pod zarządem poprzedniej, peowskiej ekipy. Poziom składanych projektów ubiegających się o dotacje państwowe był niekiedy straszliwy, porażający cynizmem i jakimś wręcz zboczonym oglądem świata. Wiele z takich projektów wspólnie z kolegami zablokowaliśmy, ale szef PISF ma prawo mimo negatywnej opinii ekspertów i tak je dofinansować! Tymczasem propozycje wartościowe i cenne często miały trudności w uzyskaniu wsparcia. Mam nadzieję, że ta sytuacja pod nowymi rządami w PISF uległa pozytywnej zmianie.