Zdobycie wiosną br. przez Syryjskie Siły Demokratyczne (SDF) ostatniego bastionu Państwa Islamskiego (IS) w Syrii, którym była miejscowość Baguz, oznaczało kres istnienia w wymiarze terytorialnym tego zbrodniczego kalifatu na Bliskim Wschodzie. Nie oznacza to, że zagrożenie ze strony IS całkowicie zniknęło. Islamscy ekstremiści stworzyli bowiem swoje przyczółki w różnych częściach świata, w tym w afrykańskich państwach, takich jak Demokratyczna Republika Konga, Somalia czy Nigeria.
Założenie quasi-państwa w Iraku i Syrii przez Państwo Islamskie miało znaczenie propagandowe. Służyło popularyzacji idei kalifatu i przejęciu kontroli nad najbardziej radykalnymi ruchami dżihadu na świecie. Jak zauważa Jędrzej Czerep, analityk programu „Bliski Wschód i Afryka” w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (PISM), samozwańczy kalifat od początku nie miał szans powodzenia w tym miejscu, w sercu Bliskiego Wschodu, gdzie przecinają się interesy sił międzynarodowych. – Wojskowa reakcja mocarstw była kwestią czasu. Przywódcy IS od początku zdawali sobie także sprawę, że większą szansę na zapuszczenie korzeni dałyby kolonie w różnych peryferyjnych miejscach świata – wskazuje ekspert. W poszczególnych przypadkach różnie wyglądał udział centrali w założeniu takich kolonii, a potem wzajemne relacje. – W niektórych przypadkach rola centrali była duża. Jednak w większości inicjatywa szła od miejscowych ugrupowań, które liczyły, że zyskają na przyjęciu marki Państwa Islamskiego, zyskując np. większe znaczenie w konfrontacji z rządami państw, na których terenie działają. Liczyły też, że przyciągną ekstremistów z konkurencyjnych grup, zwłaszcza związanych z al-Kaidą. Oczekiwali również, że ich walka zostanie spopularyzowana w profesjonalnych materiałach propagandowych pod szyldem IS, a to przyciągnie nowych rekrutów – mówi „Gazecie Polskiej Codziennie" ekspert PISM.
Działająca w tym kraju od 2009 r. islamistyczna grupa Boko Haram jest odpowiedzialna za śmierć ponad 30 tys. osób. Ponadto zmusiła do ucieczki 2 mln ludzi. Tylko w 2014 r. z rąk Boko Haram, dowodzonego przez Abubakara Shekau, zginęło 10 tys. osób. Ataki objęły także trzy sąsiednie państwa. Równocześnie w nigeryjskim stanie Borno powstał ich własny kalifat – parapaństwo ze stolicą w Gwoza. – Włączenie Boko Haram z 10 tys. bojowników do IS mogło być jego realnym wzmocnieniem. Najpierw, pod wpływem Państwa Islamskiego, Boko Haram zaczęło stosować typowe dla Syrii czy Iraku zamachy samobójcze i poprawiło jakość materiałów propagandowych. Wreszcie w marcu 2015 r. Shekau ogłosił przystąpienie do kalifatu spod czarnej flagi. Nigeria miała stać się zastępczym celem dla radykałów z Afryki, w tym tych, którzy wycofywali się z Libii. Jednak szybko zaczęły się schody, bowiem metody Boko Haram były zbyt radykalne nawet dla liderów IS. W atakach prowadzonych na oślep ginęli przede wszystkim lokalni muzułmanie. Dla IS nieobliczalny Shekau stał się problemem – wyjaśnia Czerep. – Na kontynencie brakowało chętnych do wejścia pod jego przywództwo. Dlatego centrala przysłała własne kierownictwo, z Abu Musabem al Barnawim, synem założyciela Boko Haram, popularnego kaznodziei, na czele. Barnawi opublikował nawet książkę, w której wyjaśnia błędy Shekau i swoją ideologię. Ten w odpowiedzi opublikował własną – dodaje.
Mamy więc dwie frakcje. Tę, która sama uznaje się za część IS (Shekau), i tę, którą popiera centrala IS (Barnawi). Obie walczyły między sobą. – O ile Shekau głównie terroryzuje mieszkańców, Barnawi stara się ich pozyskać, unikając szkód dla cywilów, obierając politycznie cele – mówi analityk PISM. Główny obszar działania Shakau to pogranicze Nigerii z Nigrem i stanem Diffa w tym państwie, podczas gdy Barnawi działa głównie na południe od Maiduguri, stolicy stanu Borno w Nigerii. – Paradoksalnie więc w Nigerii Państwo Islamskie wydaje się bardziej racjonalnym i łagodniejszym ruchem niż frakcja Shekau. I stąd jego atrakcyjność wśród części radykałów – wskazuje rozmówca „Codziennej”.