Koszulka "RUDA WRONA ORŁA NIE POKONA" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

Panie Władku, pan się nie boi

Operacja „Kosiniak-Kamysz”, jaka przetacza się przez media, weszła w nową, lecz przecież nie pierwszą fazę. Jest to zjawisko bardzo ciekawe, ponieważ z różnych powodów nagłaśnianie informacji i domniemanej popularności szefa ludowców, dającej mu mandat do stanięcia na czele opozycji, opłaca się kilku mającym różne interesy graczom. A przy tym dla wszystkich jest też dość ryzykowne.

Na początek zauważyć trzeba pewną, niekonsekwentną zresztą, lecz mimo wszystko zauważalną odrębność PSL od Platformy i Nowoczesnej. Ludowcy nie określają się jako opozycja totalna, popierają część działań rządu (np. 500+), próbując jednocześnie dyskontować ich popularność idącymi o wiele dalej i często trącącymi populizmem pomysłami. Od pewnego czasu, przynajmniej oficjalnie i jako organizacja, nie biorą udziału w marszach i imprezach opozycji, o wiele bardziej powściągliwie zachowują się też w europarlamencie. Z drugiej strony w krytyce PiS nie są wcale łagodniejsi, czasem nawet, zwłaszcza w mediach społecznościowych, próbują grać w niej pierwsze skrzypce. Ludowcy deklarują przy tym jakąś formę konserwatyzmu, większe przywiązanie do tematyki narodowej czy religijnej. Celowo piszę tu raczej o teorii niż praktyce. Praktykę rządów Polskiego Stronnictwa Ludowego na szczeblu centralnym poznawaliśmy przez większość kadencji po 1989 r., na szczeblu samorządowym zaś niekiedy jeszcze dłużej. Tu konserwatyzm objawia się raczej tą swoją specyficzną, lecz przecież nie wyjątkową praktyczną formą: mówić pięknie, żyć w zgodzie z Kościołem, nie wypierać się flagi i godła, w ich cieniu budując swoje sieci przyjaźni, powiązań i zależności, prowadzić interesy, czasem przekraczając granice dobrych obyczajów, prawa, wręcz zdrady narodowej. Przykładami na tego typu praktykę można by zapełnić artykuł dwa razy dłuższy od tego. Wspomnijmy tylko Jana Burego na Podkarpaciu czy Waldemara Pawlaka i jego kontrakt gazowy, który powinien doczekać się co najmniej własnej komisji śledczej. I nie wiedzieć dlaczego doczekać się nie może.

Rozdarty i połknięty

Grzegorz Schetyna nie porywa tłumów, ma za to największą partię polityczną opozycji. Jego przywództwo bywało kwestionowane, ale o ile podobne machinacje przyniosły skutek w Nowoczesnej, o tyle w PO żadnej zmiany pokoleniowej nie było. Rafał Trzaskowski został prezydentem Warszawy, zaś pomysły, by liderem ugrupowania zrobić Borysa Budkę czy Ewę Kopacz, trudno traktować poważnie. A jednak Schetyny jako przyszłego premiera sprzedać wyborcom najwyraźniej nie można. Zapewne zakulisowo dba o to Donald Tusk, mający na miejscu wielu oddanych sojuszników. Liderowi PO na pewno nie pomogło też niedawne połknięcie części Nowoczesnej, której przetrawić nie może do teraz. Jedynym pozytywnym dla Schetyny skutkiem tego nieczystego zagrania okazało się całkowite zmarginalizowanie osób mających (czy uzasadnione, to zupełnie inna sprawa) ambicje przywódcze i polityczne z obozu zjednoczonej opozycji – Kamili Gasiuk-Pihowicz czy Piotra Misiły, a w jakimś stopniu również Katarzyny Lubnauer. Ta jednak, chcąc odegrać się na zbyt zachłannym ni to przeciwniku, ni to koalicjancie, jest kolejną po Tusku osobą, dla której wariant „Kosiniak-Kamysz” zaczyna być bardzo atrakcyjny. W przypadku Tuska sprawa jest jasna. Jeśli spróbuje wrócić na dobre do polskiej polityki, wygodniej mu będzie działać z własnym obozem politycznym, opartym w dużym stopniu o jego sojuszników z PO, lecz firmowanego nazwiskami osób spoza tej partii, rozmaitych autorytetów moralnych III RP, liderów mniejszych i słabszych partyjek, dla których mógłby być demiurgiem i jednoczycielem. Platforma sama w sobie jest już dla niego za mała, a przy tym, głównie przez Schetynę, kłopotliwa. Kosiniak-Kamysz jako lider jest mu o wiele bardziej na rękę, zresztą z podobnymi przeciekami mieliśmy do czynienia już kilka miesięcy temu. Tymczasem dla działających w kraju liderów partii opozycyjnych Władysław Kosiniak-Kamysz to pomysł ciekawy z tego samego powodu – nie jest Grzegorzem Schetyną, który w kontaktach z potencjalnymi partnerami nagle przypomniał sobie, że kiedyś nazywano go „zniszczę cię”. A zostać przez okręt rozdartym i połkniętym, to coś zupełnie innego, niż przykleić się do niego o dopłynąć do kolejnej kadencji.

Powtórka z rozrywki

Krótkoterminowo lansowanie szefa PSL opłaca się nawet Prawu i Sprawiedliwości, pokazuje bowiem słabość opozycji, jej wewnętrzne skłócenie i nijakość. Kosiniak-Kamysz, który dziś poczuł najwyraźniej wiatr w żaglach i zaczyna kreować się na męża opatrznościowego, mówi już o zjednoczeniu opozycji wokół swojej partii, odwołując się do tradycji Witosa. Używa przy tym języka patriotycznego, mówi też o chrześcijańskich korzeniach, wreszcie zaś o tym, że nie ma już powrotu do tego, co było przed rokiem 2015. Najmocniej odcina się zaś od podwyższenia wieku emerytalnego. Tym samym mamy do czynienia z sytuacją całkiem pocieszną – jako kolejny już potencjalny lider opozycji wyrasta facet, który w sferze deklaracji stawia się w kilku kluczowych punktach, zarówno gospodarczych i społecznych, jak i ideowych, na całkowicie przeciwstawnym do niej biegunie. Przy tym to przecież właśnie on był twarzą najgorszych zmian społecznych (wiek emerytalny i OFE), co przez kolegów z Platformy zostało, jak wiemy z taśmy Grasia, docenione, a teraz będzie do znudzenia przypominane przez PiS, im bardziej ludowiec urośnie, tym częściej.

Wszystko to wskazuje jednak również na to, że możemy mieć do czynienia z kolejnym wielkim oszustwem. Przypomina to rok 1992, gdy w obronie esbeckich interesów wielka koalicja obaliła rząd Olszewskiego jako figuranta, wysuwając Waldemara Pawlaka. Po miesiącu zaniechano tworzenia koalicji z udziałem części prawicy, liberałów i ludowców. Ostatecznie rządził ktoś zupełnie inny. Zostały tylko książka, film i piosenka Kultu. Czy dziś, tym razem z zaplanowanym udziałem ogłupionych wyborców, szykowany jest podobny scenariusz? I czy dzieje się to za wiedzą samego zainteresowanego? Załóżmy, że z jakichś powodów opozycji uda się zdobyć większość parlamentarną. Zastanówmy się, jaką realną siłę miałby kandydat na premiera, być może przez chwilę nawet premier, będący przedstawicielem środowiska, które dziś nie może być nawet pewne dostania się do Sejmu. Jego mandat do rządzenia nie byłby wcale silny, a podstawowe punkty z dziś głoszonych płomiennych przemówień zostałyby co najwyżej na papierze. Miesiąc później premierem zostałby Grzegorz Schetyna lub… kandydat PiS wsparty przez część rozczarowanych takim obrotem sytuacji ludowców, kukizowców, a być może i kilku innych przedstawicieli zbyt szerokiej koalicji, którzy nagle odkryliby w sobie szczerych patriotów i konserwatystów. Alternatywą byłby powrót do roli, w jakiej Kosiniaka-Kamysza widzieli Paweł Graś i Jan Kulczyk na taśmach z Sowy i Przyjaciół. Jak więc widzimy, sytuacja wydaje się ciekawa i rozwojowa, tyle że dla każdej ze stron bardzo ryzykowna.

Czas pokaże

Pamiętajmy wreszcie, że choć akcję nagłaśniają wszyscy (chcąc nie chcąc, również ja, jest to bowiem wdzięczny temat), ma ona swój początek w sondażu znanej z niskiej wiarygodności firmy i dziennikarstwie redaktora Michała Kolanki, znanego z usługowego wobec Donalda Tuska charakteru swojej działalności. Kolejny sondaż (niestety z tych samych źródeł) pokazuje zresztą niewielkie wzmocnienie PiS i PSL, spadek PO i zanik Nowoczesnej. Czy przełoży się to na całkowitą bezprzedmiotowość bajań o premierze z opozycji, zależy od dalszych działań rządu, lecz również nastawienia przyjaznych mu mediów, które mogą mobilizować go do kolejnych działań lub wbijać w zabójcze dla każdej opcji samozadowolenie.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#PSL #Władysław Kosiniak-Kamysz

Krzysztof Karnkowski