Nie jestem bezkrytycznym wielbicielem Wojciecha Cejrowskiego. Trudno nawet powiedzieć, że go lubię. Drażnią mnie jego autorytatywne sądy, krzywdzące opinie, niesprawdzane informacje. A jednocześnie wiem, że przy wszystkich swoich wadach jest wartością bezcenną. Ilu takich ludzi mamy po naszej stronie? Szalonych zagończyków, nie chwilowych kondotierów, gotowych dla idei rzucić się w beznadziejny bój i w dodatku go wygrać? Ile procent głosów zapewnił Dobrej Zmianie, gdy samojeden, tuż przed decydującym bojem roku 2015, podarł fotografię Komorowskiego? Tacy ludzie, często drażniący w normalnych czasach, w chwilach przełomowych są nie do zastąpienia. Dlatego należy ich chronić, przymykać oczy na ich ekscesy i pozwolić na zdania odrębne, nawet gdy drażnią i bolą. Ludzi, którzy się zgadzają z nami w stu, a nawet stu pięćdziesięciu procentach, jest na pęczki. Tylko ilu z nich zostanie w czas próby, w chwili dekoniunktury, i cóż będą zdolni zdziałać? Jaki teflonowy urzędnik opanuje tłumy, zdoła wpłynąć na emocje, na zbiorową wyobraźnię? W dodatku „brunatny kowboj”, jak zwykła nazywać go „Wyborcza”, ma poglądy Zjednoczonej Prawicy. Tylko bardziej! Jest niecierpliwy, emocjonalny, w gorącej wodzie kąpany, nie szanuje autorytetów, w ferworze potrafi zranić. Nawet siebie. Tylko że jest potrzebny jak drapieżnik w ekosystemie. Jak kogut w kurniku pełnym kapłonów. Szarpie blizny, by te nie zarosły błoną podłości. Prowokuje i zmusza do zastanowienia, nawet gdy nie ma racji. Mąci dobry nastrój tym, którzy wierzą, że wygrali raz na zawsze. Wiele razy obserwowałem sytuację, czy raczej taki trend, że w imię stabilizacji i dobrego samopoczucia wymieniano niepokornych na pokornych. A nawet rozmawiałem z niejednym upadłym decydentem, malutkim, grzecznym sympatycznym i kompletnie lekceważonym. „Po co myśmy to głupstwo zrobili?”. Stąd nieśmiały apel na koniec – szanujmy harcowników, nawet gdy oni nas nie szanują.