Lenin nazwał ich „użytecznymi idiotami”. Hodowla rozmaitych „koni trojańskich” znana jest od niepamiętnych czasów, choć permanentną metodą uprawiania polityki stała się dopiero od czasów Katarzyny II, która potrafiła liczyć i łatwo porachowała sobie, że umiejętna propaganda z użyciem agentów wpływu jest równie cenna jak całe dywizje. Zasługi Woltera w opluwaniu Polski i przygotowaniu podglebia pod rozbiory można porównywać z sukcesami wojsk Suworowa.
Jeszcze większe znaczenie uzyskali agenci wpływu w czasach komunizmu. Aż dziw, że nie udało im się doszczętnie rozbroić Zachodu, zniszczyć jego systemów bezpieczeństwa, zainfekować systemu wartości i uzyskać ogromnego wpływu na opinię publiczną. Paradoksalnie przegrana w zimnej wojnie i oddalenie wizji globalnego konfliktu militarnego stworzyły złote czasy dla użytecznych idiotów, których kolejne generacje mogą nawet nie wiedzieć, jak i dlaczego zwerbowano ich dziadków – oni są przecież wolni i postępowi. Na Zachodzie trwa to od lat. Zwykle po pewnym czasie prawda wychodzi na jaw – komuniści Sacco i Vanzetti naprawdę byli mordercami, Angela Davies komunistyczną aktywistką zadaniowaną przez Kreml. Agenci wpływu na co dzień nie są zbyt widoczni, reprezentują przecież umiarkowane poglądy. O ich istnieniu przypominamy sobie, kiedy ich mocodawcy podrywają ich do działania. Ot, wydala się z Polski aktywistkę dziwnej organizacji, powiązanej na zdrowy rozum z rosyjskimi służbami. I naraz ujawnia się cały legion obrońców praw człowieka, skowyczących, że dzieje się bezprawie, tak jakby państwo nie miało prawa się bronić, nawet przez stosowanie środków prewencyjnych. Oczywiście wielu z tych, którzy zabierają głos, to pieniacze korzystający z każdej okazji, żeby dokuczyć rządowi. Pewnych rzeczy drogą procesową udowodnić się nie da, ale niech przynajmniej oni wiedzą, że my wiemy. A społeczeństwo może przypatrywać się i oceniać, kto jest kim.