Jest takie bardzo ładnie brzmiące warszawskie określenie nieudacznika – lebiega. Mój sentyment do tego słowa bierze się stąd, iż bardzo lubiła je moja śp. Babcia, przez całe dzieciństwo napominająca, iż lebiegą być nie można. Z polskiej sceny politycznej stoczył się właśnie wyjątkowy okaz fajtłapy. Choć z jego upadku nabijałam się już kilkanaście miesięcy temu na łamach „Gazety Polskiej Codziennie”, to jednak od czasu publikacji tego felietoniku jegomość pokazał, że potrafi zdobyć samo dno Rowu Mariańskiego śmieszności. To jeden z nielicznych przypadków, wobec których zasada, iż nie kopie się leżącego, nie ma absolutnie żadnego zastosowania. Piszę oczywiście o mistrzu żenady Kazimierzu Ujazdowskim. Przez całe lata nabzdyczony pozował na „nową jakość” w polskiej polityce. Otoczony gronem zaprzyjaźnionych dziennikarzy recenzował tych, którzy w przeciwieństwie do niego naprawdę dużo w życiu publicznym osiągnęli. Pouczał o uczciwości, rozwadze, umiarze, dowodząc swym działaniem, iż jest zwyczajnym politycznym pieczeniarzem – modelowym produktem salonów III RP – i nie ma nic wspólnego z wartościami, którymi wypycha sobie usta. Najlepszym dowodem na jego jałowe i w gruncie rzeczy beznadziejnie nieskuteczne karierowiczostwo było przejście z PiS do Platformy. Pod skrzydłami Schetyny, Gawłowskiego, Kopacz et consortes Ujazdowski zapowiedział bój o odnowę polskiego życia publicznego. Ogłosił walkę o demokrację z ludźmi, którzy przez osiem lat sprawowania władzy wzmacniali czy wręcz chronili wszystkie postkomunistyczne mechanizmy blokujące wolność. Po zaledwie kilku miesiącach renesans z PO wystawił Ujazdowskiego za drzwi. Tak oto spektakularny transfer z partii rządzącej do opozycji zakończył się spektakularną kompromitacją. Dla polskiej polityki to jednak historia z happy endem. Wypadł z niej człowiek nie tylko do szpiku kości niewiarygodny i fałszywy, lecz także nieudolny. Po prostu – lebiega.