Wyniki badań kopii zapisów rozmów w kabinie Tu-154, wykonane przez krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych, oznaczają przełom w śledztwie smoleńskim. Wykluczyły nie tylko obecność gen. Błasika w kabinie, ale także rzekome tragiczne zderzenie z brzozą. Jednak zbadanie oryginałów taśm jeszcze bardziej przybliżyłoby nas do prawdy. Zapisy te, jak ustaliła „GP”, mogą kryć nieznane nam fakty.
Także w opublikowanych ostatnio stenogramach są zapisy, które należałoby wyjaśnić. M.in. załoga, pytana o ilość paliwa, zameldowała o godz. 8:18:31, że ma 12,5 tony, pięć minut później – o 8:23:57 – że pozostało jej 11 ton. Dziesięć minut później, o godzinie 8:33:27 zameldowała, że ma 12 ton. Fakt, że ta informacja występuje także w wersji polskiego instytutu, oznacza, że nie jest to pomyłka w odsłuchu, tylko taki przekaz był na taśmie przedstawionej w Rosji jako oryginał. Co było powodem takiej informacji, nie wiadomo. Być może było to zwykłe przejęzyczenie.
> Bezgłośne zderzenie z brzozą
Niewątpliwie odczyt polskich biegłych z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. Sehna, zaprzeczający obecności gen. Błasika w kabinie, obala teorię naciskową. Głosu generała po prostu nie ma na taśmie. Te pomówienia były, jak już dziś wiemy, wymysłem komisji Jerzego Millera.
Na taśmie nie ma też rzekomego uderzenia w brzozę, co, według raportów MAK i komisji Millera, miało zapoczątkować tragedię. Ekspertyza biegłych z Instytutu Ekspertyz Sądowych wykazuje, że odgłosy opisane w tamtych raportach jako „dźwięki zderzenia się z drzewami” (w raporcie Rosjan) albo „ciągły sygnał akustyczny” i „odgłos przypominający stuknięcie” (w polskim raporcie) to „odgłosy przemieszczających się przedmiotów”. Zaczynają się one jeszcze przed momentem rzekomego uderzenia w drzewo i trwają do końca tragedii. Ten fakt podkreślił na konferencji 19 stycznia br. Antoni Macierewicz, przewodniczący sejmowego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej.
Ale te odczyty, przełomowe w śledztwie, nie są dowodem, że w innym miejscu (miejscach) Rosjanie nie dokonali manipulacji. Już wcześniej, w październiku 2010 r., na drugiej, poprawionej przez Rosjan kopii, krakowscy eksperci odczytali m.in. także przełomową komendę „Odchodzimy”, która dowodziła, że załoga podjęła decyzję o odejściu na drugi krąg (jednak „coś” uniemożliwiło jej skuteczne wykonanie tego ratującego życie manewru) i słowa „Tam jest takie obniżenie”, świadczące, że piloci mieli świadomość, jakie jest ukształtowanie terenu.
Pamiętajmy, że oryginalne taśmy (rejestratory) zniknęły na kilka godzin – rzekomo nie można było odnaleźć skrzynek po katastrofie, co wydaje się dziwne, ponieważ emitują sygnał, który umożliwia ich namierzenie nawet na dnie oceanu. Gdy je odnaleziono, zostały przewiezione do Moskwy bez asysty polskich służb. Praca krakowskich ekspertów opierała się na którejś z kolei kopii oryginału (pierwsza kopia została wykonana dopiero 31 maja 2010 r. i brakowało na niej... kilkunastu sekund). Mamy więc prawo powątpiewać w autentyczność zapisów.
> Dziwne zakłócenia
Na kopii zapisów rozmów z kokpitu Tu-154 o godz. 8:39:42 pojawia się np. „zaburzenie sygnału we wszystkich czterech kanałach, trwające ok. 0,4 s, wynikające ze zniekształcenia powierzchni taśmy na odcinku ok. 3 cm (karbowanie taśmy)” – czytamy w stenogramach przygotowanych przez specjalistów z Krakowa. Zakłócenie nastąpiło dziwnym trafem tuż przed ostatnią fazą lotu – dwie minuty przed katastrofą. W stenogramach dołączonych do raportu Millera zakłócenia te opisane zostały jako „chwilowe obniżenie amplitudy sygnału we wszystkich kanałach”.
To nie wszystkie wątpliwości.
– Prokurator Szeląg mówił podczas konferencji 16 stycznia br., że polscy eksperci poddali badaniu nagrania pod kątem „ciągłości i unikalnej zmienności częstotliwości prądu, który zapisał się na nagraniu”. Problem polega na tym, że na pokładzie Tu-154 nie ma zakłócającego źródła prądu zmiennego, a same skrzynki są zasilane prądem stałym 27 lub 36 V. Ewentualne zakłócenia prądem zmiennym mogły pojawić się jedynie na cyfrowej kopii w czasie jej przegrywania z oryginału w pomieszczeniu MAK, np. od świetlówek lub sieci energetycznej. Prawdopodobnie prokurator potwierdził wiarygodność cyfrowej kopii, a nie oryginału – mówi „GP” bloger E2RDO z salonu24, specjalista z branży informatycznej, który zajmował się analizą tych danych. Jego zdaniem, jeśli takie zakłócenia, o których mówił prokurator, wystąpiły i były zidentyfikowane przez biegłych, to wręcz wskazuje na fałszerstwo.
Takie prawdopodobieństwo istnieje. Przypomnijmy, że polscy śledczy na początku listopada 2011 r. mieli kłopoty z odsłuchaniem nagrań z kokpitu, ponieważ „kopia nagrań z rejestratora rozmów, którym dysponuje prokuratura, zakłócona jest »buczeniem«, które pojawiło się tam najprawdopodobniej spowodowane przez rosyjski prąd” – informował wówczas tvn24.pl
Krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych starał się usunąć owo „buczenie”, ale żeby to zrobić, biegli powinni poznać częstotliwość prądu, jaka była w momencie kopiowania nagrań z oryginalnych taśm w Moskwie. Ówczesny ambasador RP w Rosji Jerzy Bahr, do którego zwrócili się prokuratorzy, ustalił, że te informacje mogą zostać pozyskane jedynie poprzez wystosowanie przez ambasadę noty dyplomatycznej do rosyjskiego MSZ. Śledczy wybrali inną drogę – zwrócili się z prośbą o ustalenie niezbędnych danych w (szóstym już) wniosku skierowanym do rosyjskich śledczych. TVN24 informował wówczas, że polscy biegli chcieli poznać częstotliwość prądu, bowiem „dzięki temu można sprawdzić, czy nagranie rzeczywiście skopiowano w Moskwie i czy w nie ingerowano”.
> Termin zwrotu oryginałów nieznany
Nie wiemy, czy w Instytut Sehna potwierdził wiarygodność oryginału ani jakie badania wykonali w Moskwie w czasie ostatniego pobytu polscy eksperci w czasie oględzin taśmy i rejestratora. A jeśli eksperci nie potwierdzili wiarygodności oryginału? Czy w takim razie ekspertyza może mieć wartość dowodu?
Wciąż nie mamy więc pewności, czy nagranie, które udostępnił polskim ekspertom MAK, jest dokładnie tym samym, które znajdowało się w rejestratorze CVR Tu-154M. Prokuratorzy nie przedstawili na to żadnych dowodów na konferencji ani nie udostępnili opinii publicznej treści opinii krakowskich specjalistów Instytutu Sehna. A biorąc pod uwagę, że jest to już czwarta kopia, jaką otrzymaliśmy od Rosjan, powinni to zrobić. Stwierdzono jedynie, że „kopia została wykonana w sposób ciągły”, co świadczy wyłącznie o tym, że w trakcie kopiowania taśmy magnetycznej na nośnik cyfrowy nie było przerw ani nie zaistniały inne czynniki, który mogły wpłynąć na jakość kopii. Prokurator Szeląg, zapewniając o oryginalności nagrania, miał o tyle rację, że polscy eksperci skopiowali rzetelnie taki zapis, jaki im przedstawił MAK.
Prokurator Generalny Andrzej Seremet nie odpowiedział na pytanie „GP” zadane podczas konferencji 16 stycznia br., czy prokuratura posiada opinię ekspertów Instytutu Shena, m.in. stwierdzającą, że pracowali na zapisach, które nie były wcześniej zmanipulowane.
Na pytanie „GP”, co prokuratura zamierza zrobić, by odzyskać oryginały czarnych skrzynek, bo dopóki ich nie otrzymamy, nie da się wykonać wszystkich niezbędnych badań, szef polskich prokuratorów powiedział, że mamy kopie oryginałów do badań. Wcześniej w swoim wystąpieniu poinformował, że w Rosji nie podano mu terminu zwrotu oryginałów skrzynek, ponieważ… rosyjskich biegłych nie obligują żadne terminy zakończenia badań.
To oznacza, że śledztwo może się ciągnąć latami, dając podstawy do takich wypowiedzi jak Edmunda Klicha, który po konferencji prokuratorów 16 stycznia br. w wywiadzie dla tvn24 powiedział: „Teraz mamy trzeci odczyt, gdzie nic nie ma. Ja nie wiem, które dane są prawdziwe”.
W świetle tych wszystkich wątpliwości zastanawia, dlaczego prokuratura nie upubliczniła całości opinii i wniosków ekspertyzy IES po tylu perturbacjach z kolejnymi wersjami stenogramów.
Źródło:
Leszek Misiak,Grzegorz Wierzchołowski