4 czerwca 1989 r. podobno skończył się komunizm. Podobno, bo jak było w rzeczywistości, pokazał 4 czerwca 1992 r., kiedy po zamachu stanu odwołano rząd Jana Olszewskiego. Komuna ani myślała odejść, racząc Polskę dwiema kadencjami rządów SLD i otorbieniem kraju przez wszelkie post- i wprost komunistyczne kliki – od Wojskowych Służb Informacyjnych przez niezreformowane sądy aż do rozsianych w biznesie, nauce i mediach ludzi „tamtego systemu” (tajnych i jawnych).
Często zarzuca się środowisku „oszołomskiej prawicy”, że widząc wszędzie nieprzepędzonych komunistów, popada w paranoję. Ale jak nie popaść w obłęd, kiedy okazuje się, że Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie nakazał właśnie przywrócenie zdekomunizowanych nazw ulic w stolicy? Jak powiedział warszawski radny Filip Frąckowiak, oznacza to mniej więcej tyle, że za chwilę ktoś w majestacie prawa wlezie na drabinę, zdejmie tabliczkę z nazwiskiem prezydenta Lecha Kaczyńskiego i zastąpi ją blachą czczącą Armię Ludową. Czy trzeba lepszego dowodu na to, że mające już 29 lat pogłoski o końcu komunizmu były mocno przesadzone?