Jay-Z, Kendrick Lamar, Bruno Mars, piosenka „Despecito” Luisa Fonsi, Dyddy Yankee i Justina Bibera, podobnie jak Chris Cornell, Metallica i Foo Fighters, mogą być 29 stycznia przyszłego roku szczęśliwcami w czasie rozdania nagród Grammy. Akademia Amerykańskiego Przemysłu Muzycznego ogłosiła we wtorek nominacje. I przyznam się szczerze, bardzo dziwnie to wygląda.
Oczywiście są pewniacy. Nominacje do trzech z czterech najważniejszych kategorii trafiły do rapera Jay-Z. Tyle samo ma Bruno Mars. Na dwie statuetki szanse mają Kendrick Lamar, Childish Gambino, Luis Fonsi (tak tak, ten od "Despacito"). Zapewne fanki są zniesmaczone zepchnięciem w cień Eda Sheerana, którego nie uświadczymy najbardziej prestiżowych kategoriach. Na potarcie łez fakt, że jednak ma dwie nominacje. Za to świetnie wypada w tym roku świat… rocka. Nominacje otrzymali w sobie właściwych kategoriach: Bob Dylan, The Rolling Stones, Metallica, Mastodon czy Queens of The Stone Age i The War On Drugs. Jednak ten pierwszy powalczy też o tytuł piosenki popowej roku z Michaelem Bublé, Coldplay, Laną Del Ray oraz Lady Gagą. Uff, jak widać niezbadane są wyroki nominujących. Mnie cieszy swietny powrót legendy, czyli nominacja dla dinozaurów tanecznej elektroniki, niemieckiego Kraftwerk za „3-D The Catalogue” (kategoria najlepszy album dance/elektronika). Jak widać, szeroko lansowana teoria, że Kraftwerk to ojcowie założyciele techno, procentuje. Nie ma jak świetny PR. Inna miła rzecz to nominacja dla Nicka Cave'e & The Bad Seeds i silna konkurencja w postaci The Grateful Dead w mają szansę zdobyć statuetkę w kategorii najlepszego albumu w wersji limitowanej lub tzw. boxu.
Dla mnie nagrody Grammy to tyle samo fajna zabawa w wysublimowanym konkursie piękności z wielkimi pieniędzmi w tle, co również loteria. Sa jednak ciekawe niespodzianki. W kategorii albumu instrumentalnego powalczą głownie …jazzmani, z Julianem Lage, Alexe Hanem i Jeffem Loreberem na czele. W kategorii muzyki New Age, której nazwa kojarzy się nierozerwanie z filozofią, choć kompletnie z nią nic nie ma wspólnego konkurują: Brian Eno, India Air i Kitaro. Cóż za dziwna mieszanka! Natomiast nominacje w kategoriach jazzowych dowodzą, że zaczynają dochodzić do głosu bardziej niż kiedykolwiek małe wytwórnie płytowe. Smutne, że większość niema dobrej dystrybucji w Polsce, co gorsze, kilka nazwisk jest dla nas niemal białą kartą! Oczywiście bryluje John McLaughlin za swój koncertowy album a powalczy o statuetkę z Billy Childsem, Chrisem Potterem i Fredem Herschem. Mnie cieszy nominacja dla Johna Beasley w kategorii dużego zespołu (orkiestry) za album dedykowany muzyce Theloniousa Monka (ma łącznie dwie nominacje) a jego silnym konkurentem będzie mój ulubieniec, Vince Mendoza (album nagrany z bib bandem WDR z Kolonii).
W kategorii nr 45 (są łącznie 84!),czyli w kategorii wykonania utworu rdzennie amerykańskiego, walczy nieodżałowany Leonard Cohen („Steer Your Way” z albumu” You Want It Darkner”), w bliźniaczej kategorii piosenki rdzennie amerykańskiej jedną z pięciu namonacji dostał zmarły w maju gigant bluesa, Gregg Allman (piosenka „My Only True Friend” z krążka „Southern Blood”). W innej bluesowej kategorii (najlepszy album) odnajdujemy w gronie nominowanych Taj Mahala z Keb’ Mo’. I da mnie są pewniakami, choć niestety psikusa może im sprawi The Rolling Stones („Blue & Lonsome”). Grammy słynie też z dla nas dziwnych kategorii. Ot, choćby tej dedykowanej mówionemu słowu, gdzie powalczą biograficzny „Born Tu Run” Bruce’a Springsteena z m.in. …„Our Revolutin: A Future to Believe In” Berniego Sandersa i Marka Ruffalo. W muzyce filmowej pewnie na fali Oscarów popłynie „La La Land” (3 różne nominacje).
W kategoriach, które nie dostępują wręczania na głównej scenie w czasie gali (a przynajmniej tak było dotąd) znalazł się zestaw nagrań kompozycji Leonarda Bersteina który powalczy z legendarnym nagranie „Wariacji Goldbergowskich” Jana Sebastiana Bacha przez Glenna Goulda. Z nieklasycznych albumów za najlepszą realizację pewniakiem zdaje się być „Is this Life We Realy Want?” Rogera Watersa. Nasz ulubiony rekordzista, Morten Lindberg (producent i inżynier dźwięku specjalizujący się w nagraniach surround, czyli od czterech kanałów – głośników wzwyż) ma 4 nominacje (w tym za producenta roku!), czy powiększy swój rekordowy wynik ilości nominacji bez skutku, czyli przyznania statuetki Grammy? Oby nie. W kategorii najlepszego albumu walczy z dwoma pozycjami na pięć, sam ze sobą! Pośmiertnie nominację za najlepszy album wokalny muzyki poważnej dostał zmarły przed tygodniem Dmitri Hvorostowski.
Na koniec watek polski. Niestety tylko jeden w tym roku. W nominowanym nagraniu operowym „Poławiaczy Pereł” Georgesa Bizeta, z nowojorskiej Metropolitan Opery, jedną z głównych partii kreował Mariusz Kwiecień. A, że laur przypada dyrygentowi, producentom i głównym solistom, trzymajmy kciuki. Niestety, konkurencja jest mocna jak i bratobójcza, bowiem nasz rodak rywalizuje z „Lulu” Albana Berga nagranym na tej samej scenie oraz ulubieńcem Ameryki, dyrygentem Valerym Gergievem („Złoty kogucik” Mikołaja Rimskiego-Korsakowa, rejestracja teatru Marińskiego