Pierwsza Solidarność staje się wydarzeniem coraz odleglejszym w czasie i coraz bardziej nieoczywistym kulturowo. Nie tylko upływ kolejnych dekad, ale głębokie przemiany polskiego życia sprawiają, że pamięć o solidarnościowym fenomenie staje się coraz większym wyzwaniem.
Tegoroczną rocznicę Porozumień Sierpniowych w znacznej mierze zdominowała nie tyle dyskusja dotycząca tamtych wydarzeń, ile bieżący spór wokół postaci i postawy Lecha Wałęsy. Z jednej strony to zrozumiałe: były przewodniczący Solidarności jest jak niezabliźniona rana. Mógł być pięknym symbolem, wspaniałą postacią oddolnego społecznego buntu wobec systemu, względem którego lepiej było zwykłym ludziom stać z pochyloną nisko głową, a stał się zakładnikiem establishmentu III RP, establishmentu, którego prominentne postaci z poprzednim ustrojem mają o wiele więcej wspólnego, niż chciałyby przyznać. Z drugiej strony o wiele istotniejsze jest podkreślanie, że pierwsza Solidarność to nie tylko Lech Wałęsa. To mnóstwo bezimiennych albo rzadko pamiętanych mężczyzn i kobiet, którym wciąż należy składać hołd.
Czasem mam smutne wrażenie, że media okolicznościowe sierpniowe wspominki o pierwszej Solidarności wepchnęły w koleiny sporu o Wałęsę. Bez tej ostrej przyprawy rzecz zmieniłaby się w mdłą zupkę okolicznościowych frazesów. A przecież prawdziwe dzieje pierwszej dekady istnienia związku to o wiele bardziej złożona materia. W znacznej mierze dlatego, że bardzo wielu ludzi, którym w czas karnawału Solidarności wyrosły skrzydła, później solidnie dostało w kość. Połamano im skrzydła, niektórym przetrącono kręgosłupy, zmarnowano życiorysy, zniszczono życie osobiste i rodzinne. Ludzie ucierpieli nie tylko wprost od PRL-owskiego aparatu represji, ale też od jego agentury ukrytej w Solidarności, ucierpieli również w wyniku wojenek frakcyjnych w obrębie samego związku. Wymownym świadectwem takiej historii jest choćby wspomnieniowa książka „Postawią ci szubienicę”, pióra jednego z niekwestionowanych liderów śląskiej Solidarności, sygnatariusza Porozumień Katowickich, Andrzeja Rozpłochowskiego. Tytuł lektury nie jest przypadkowy. To w marcu 1980 r. Lech Wałęsa zwrócił się do niego w mocnych słowach: „Nie rób się wodzem, bo przyjadę i zwołam wiec na stadionie w Chorzowie. Wtedy zobaczymy, kogo ludzie posłuchają. Postawią ci szubienicę, a mnie tron. Ciebie powieszą, a mnie będą wielbili”.
Smutny paradoks polskich przemian polega i na tym, że już po Okrągłym Stole wiele kobiet i mężczyzn, którzy poświęcili lata swojego życia dla pierwszej Solidarności, nie miało większych powodów, żeby czuć się zwycięzcami. Swego czasu przeprowadzałem dla „Nowego Obywatela” wywiad z Martą Dzido i Piotrem Śliwowskim, twórcami filmu dokumentalnego „Solidarność według kobiet”. Opowiadali o szczecińskim spotkaniu promującym dokument, w którym wzięła udział Łucja Plaugo, solidarnościowa działaczka, którą w czasach PRL-u ukarano za opozycyjną aktywność zakazem pracy. Dzido wspominała, że „to strasznie zniszczyło życie [pani Łucji – K.W.], a w latach 90. była długo bezrobotna, nie miała za co żyć. Mówiła tak: »wiecie państwo, jak to jest, gdy człowiek jest głodny i nie może zasnąć? Trzeba wziąć łyżkę cukru do buzi i bardzo długo trzymać w ustach«”.
Nie oszukujmy się: takich ludzi pierwszej Solidarności jak Rozpłochowski i Plaugo, którzy niosą brzemię trudnych wspomnień, jest mnóstwo. To jest ta bardziej wstydliwa strona okołosolidarnościowej pamięci, której nikt nie chce przywoływać ostatniego dnia sierpnia, w czas pięknych wspomnień. To poniekąd zrozumiałe: rozgoryczenie wydaje się niestosowne. A przy tym bardzo często było cynicznie wykorzystywane przez wrogów pierwszej Solidarności. Wiele osób dobrze pamięta, że szczególnie na początku lat 90. ludzie pokroju Jerzego Urbana z jednej strony obnosili się z własnym luksusem, ze statusem nowobogackich i bezkarnych beneficjentów transformacji, a z drugiej strony z całym cynizmem podkreślali, że solidarnościowe elity zdradziły zwykłych ludzi. Bardzo długo zresztą i niestety nie bez pewnych podstaw postkomuniści grali rolę obrońców ludu skrzywdzonego przez solidarnościowe elity, które postawiły na terapię szokową i turboliberalizm gospodarczy.
Ale to właśnie gorzka prawda daje prawdziwy powód, by uszanować tych zwykłych ludzi pierwszej Solidarności, którzy stali się przegranymi-zwycięzcami. Szykanowani w czasach Polski Ludowej, w czasach III RP zostali zepchnięci na margines życia publicznego i zawodowego, a nierzadko na emigracji trawili żółć albo próbowali o wszystkim zapomnieć, ułożyć sobie życie na nowo. Z dystansu jeszcze lepiej widać, jak wielka była ich ofiara i jaką winniśmy im wdzięczność za nigdy niewynagrodzoną wierność: niejeden dobrze osadzony towarzysko były ubek, niejeden lokalny sekretarz partyjny, niejeden telewizyjny PRL-owski propagandysta i artysta w służbie PZPR-owskiej władzy, niejeden opozycyjny prominent, który zakolegował się z dawnymi wrogami, lepiej poradził sobie w III RP niźli ci zwykli robotnicy i robotnice i nie tak znów mała część inteligencji, później zdradzona przez Unię Wolności.
Przez dekady III RP niegdysiejsi działacze i działaczki Solidarności oglądali w telewizorach swoich dawnych przeciwników i byłych przyjaciół, jak zmieniają się w autorytety moralne, bogaczy i demiurgów transformacji. A sami musieli walczyć o byt. I wszystko, w co niegdyś wierzyli, co wiązało się z szacunkiem dla prawdy, dla godności ich pracy, dla wyznawanych przez nich ideałów było w teorii i w praktyce dyskredytowane i stopniowo znikało z przestrzeni publicznej. Więcej jeszcze, byli kaci i ich kolaboranci nierzadko pouczali własne ofiary, jak trzeba żyć w III RP, żeby odnieść sukces. Ba, dawni kaci oraz byli solidarnościowcy, którzy wypili z nimi brudzia, wprost twierdzili, że moralnym obowiązkiem ofiar jest ot tak, na piękne oczy, wybaczyć różnej maści „ludziom honoru”. Nic też dziwnego, że wiele osób wolało po prostu zapomnieć, że miało z tym wszystkim cokolwiek wspólnego. W dodatku terapia szokowa ściśle wiązała się z „moralnością grubej kreski”. Dawni ubecy dostawali kredyty na własny biznes, a dawni opozycjoniści i opozycjonistki nie mogli znaleźć godziwej pracy – tak hartował się nowy ład społeczno-gospodarczy, tak kształtowały się zręby nowej niemoralnej moralności publicznej.
Solidarnościowe rocznice powinny przede wszystkim być świętem wdzięczności wobec tych, którzy się nie ześwinili i przeżyli godnie swoje życie – pomimo wszystkich szykan i pokus, jakie były ich udziałem i w czasach PRL-u, i później. Wielu z nich, ludzi, którzy za komuny strajkowali w pozamykanych już w III RP fabrykach i zakładach pracy, nie doczekało medali, uścisków dłoni ważnych osób, finansowych rekompensat, ukarania sprawców zbrodni, które dotknęły ich bliskich i przyjaciół, i które czasem do dziś określa się mianem niewyjaśnionych. Wiele z tych kobiet i wielu mężczyzn nie opowiedziało nikomu swojej historii życiowej, nikt im nigdy nie bił zasłużonych przecież braw i nie przeprosił za krzywdy, które przeorały ich serca. Proste „dziękuję” z pewnością nie wystarcza, ale jest nieodzowne. Wierzę, że zwykli ludzie Solidarności chcieli także dla mojego pokolenia lepszej Polski niż ta, którą znamy jako III RP.