„Wiemy świetnie, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę! Byliśmy głęboko przekonani, że przynależność do NATO i Unii zakończy okres rosyjskich apetytów. Okazało się, że nie, że to błąd”. Gdy Kaczyński przyleciał do Gruzji, Rosjanie już zbombardowali Gori i kontrolowali tereny oddalone od Tbilisi zaledwie o 40 km. A mimo to, w tym dniu, do stolicy Gruzji przyleciał nie tylko prezydent Polski, ale i inni przywódcy: Ukrainy, Litwy, Łotwy i Estonii. Przybyli, bo przekonał ich do tego Lech Kaczyński. Nasz prezydent rozumiał, co oznacza odradzająca się machina imperialnej Rosji Putina. I pokazał – co warte zawsze przypomnienia – jak ważne w polityce są nie tylko intrygi, konszachty i cynizm, ale także odwaga i wola, jakże wyrastające ponad ówczesne kunktatorstwo większości decydentów UE. Wtedy, 12 sierpnia, do Tbilisi przyleciał bohater, bez którego zapewne nie udałoby się uratować Gruzji przed pełną inwazją. No jasne, w Polsce nie można było mu tego wybaczyć. Ze zdwojoną więc siłą zaczęła się nagonka na Prezydenta. Albo przemilczano i bagatelizowano to wydarzenie, albo ordynarnie kpiono czy ostrzegano przed politykiem, który chce nas skłócić z jakże miłującym wolność Putinem. A ponurą puentę tego dopisała już sama historia, gdy po 10 kwietnia 2010 r., wypuszczony przez ówczesną władzę Palikot wraz ze swoją bandą zapraszał na „Kaczkę po smoleńsku i krwawą Mary”, a zgromadzony przez niego tłum, ku zachwytowi ówczesnych autorytetów „GW”, wył: „jeszcze jeden”, „zimny Lech”. Tyle, że te erupcje podłości i paranoi prędzej czy później zostaną zapomniane. A bohaterstwo Lecha Kaczyńskiego – nie.