Chciałem stamtąd pójść jak najszybciej, dla mnie w każdym momencie opuszczenie lotniska byłoby wybawieniem… Pojąłem wszystko dopiero, kiedy dotarliśmy do szczątków samolotu… Dla Tuska najważniejszy był ładny obrazek, a reszta się nie liczyła. Tak to wyglądało, tak to widziałem – wspominają pierwsze chwile po katastrofie Marcin Wierzchowski, Adam Kwiatkowski i Jakub Opara, pracownicy Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, bohaterowie filmu „Mgła” autorstwa Marii Dłużewskiej i Joanny Lichockiej, a także książki o tym samym tytule.
Rozmowa Jakubem Oparą
Gdzie zastała Pana wiadomość o katastrofie?
Pierwszą informację o tym, że wszyscy zginęli, dostałem, kiedy byłem jeszcze na terenie cmentarza katyńskiego. Przekazał mi ją, o ile dobrze pamiętam, pan pułkownik Grudziński z garnizonu warszawskiego. Kiedy pojawiły się pierwsze informacje, że był wypadek, tak naprawdę nie zaniepokoiłem się. Mówiono, że są ranni, ale wielu osobom nic się nie stało. Później dowiadywaliśmy się, że ofiar jest coraz więcej, że coraz mniej osób przeżyło, a ostatnia wersja, która do nas dotarła, była taka, że przeżyły tylko trzy osoby, reszta nie żyje.
Jak się Pan dostał na miejsce katastrofy?
Na miejsce katastrofy jechaliśmy z cmentarza katyńskiego. Ruszyliśmy dziesięć, piętnaście minut po ministrze Sasinie, mieliśmy do dyspozycji własny samochód z kancelarii. Trasę, którą normalnie pokonuje się w trzydzieści minut, przemierzyliśmy w dziesięć. Bez problemu wjechaliśmy na teren lotniska wojskowego, zatrzymali nas tuż przed płytą lotniska, gdzie kłębiło się wielu ludzi: służby federalne, nasi dyplomaci, konsulowie.
Co Pan zobaczył?
Wszędzie biegali ludzie, krzyczeli, wszędzie jeździły samochody, czerwone – myślę, że straży pożarnej – także takie, które wyglądały jak karetki pogotowia. Wszystkie przypominały pojazdy, jakie w Polsce możemy zobaczyć na filmach Barei, które naprawdę mogłyby być główną atrakcją w muzeum techniki. Panował totalny chaos. Nikt nie wiedział dokładnie, co się stało, gdzie się stało. Rosjanie mówili: przecież czwarty raz podchodził do lądowania, kto to czwarty raz podchodzi do lądowania? Piloci – wina pilotów!
Wersja była gotowa?
Byli tacy, którzy mówili, że dwa razy widzieli przelatujący samolot, że przygotowywał się do lądowania i podrywał – tak mówili Rosjanie – że oni widzieli na własne oczy godzinę temu, jak samolot podchodził do lądowania, odbijał, robił koło, wracał, znowu przelatywał, znowu odbijał. Takie informacje na początku były rozpuszczane. Trudno powiedzieć, czy to było zamierzone, czy stworzono taką wersję, żeby wprowadzić jak najwięcej chaosu, nie wiem. Trudno uwierzyć z perspektywy czasu, że te osoby mówiły jakąś swoją prawdę. Jeżeli ktoś mówi, że widział samolot prezydencki, który podchodził do lądowania parę razy, to znaczy, że po prostu kłamał.
Czy wiedział Pan, co robić, czym się w takiej sytuacji zająć?
Minister Sasin poprosił, żebym został na terenie lotniska, ponieważ minister musiał wrócić pilnie do Warszawy, bo – jak mówił – dzieją się tam niepokojące rzeczy. Niebawem, pojechałem do sztabu antykryzysowego, który został powołany w Smoleńsku. Jak przyjechaliśmy na miejsce, okazało się, że sztab w żaden sposób nie funkcjonuje, wszystko miało być dopiero przygotowane. Zastaliśmy puste pomieszczenie, nie było łącza telefonicznego, żadnego komputera. Nie było nawet telewizji, żebyśmy mogli na bieżąco obserwować rozwój wypadków na lotnisku.
Sztab jednak powstał.
Raczej powstało coś w rodzaju namiastki sztabu, uruchomiono specjalną linię, która miała obsługiwać Polaków dzwoniących i pytających o sytuację w Smoleńsku.
Kto udzielał informacji?
Sytuacja wyglądała dość dziwnie, ponieważ to nasz pracownik z Kancelarii Prezydenta został poproszony o to, żeby usiadł i odbierał telefony od Polaków. Było to o tyle niezrozumiałe, że jednostką właściwą do udzielania informacji na terenie obcego kraju są zawsze przedstawiciele ambasady. Zwróciliśmy na to uwagę panom konsulom. Pod tym względem byli jednak nieugięci, powiedzieli, że nie mają czasu na takie sprawy jak obsługiwanie linii telefonicznej i musi to zrobić pracownik naszego biura prasowego.
Na podstawie jakich dokumentów udzielaliście informacji?
Pierwszym zadaniem było zweryfikowanie list ofiar katastrofy, ponieważ listy były dwie. Jedną otrzymaliśmy faksem via nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych, a druga funkcjonowała na lotnisku w Smoleńsku – mieli ją celnicy i przedstawiciele służb federalnych – były tam nazwiska osób, które rzeczywiście były zgłoszone na przelot Warszawa–Smoleńsk. Weryfikacja zajęła nam około godziny. Powstała pełna lista, która ukazała się w mediach w Warszawie. Sprawdziliśmy, skreśliliśmy osoby, które nie wsiadły do samolotu z różnych przyczyn, jak i te, które tak jak ja znalazły się na terenie Smoleńska np. dwa dni wcześniej. Przyjechaliśmy tam, żeby dopiąć ostatnie szczegóły związane z wizytą Pana Prezydenta w Katyniu.
Czy już wtedy na lotnisku dotarł do Pana wymiar tej katastrofy?
Nie pamiętam, nie wiem, czy już wtedy przelatywała mi przez głowę myśl, że to największa tragedia w historii naszego narodu. Narodu, który i tak, szczególnie w ciągu kilku ostatnich wieków, był jednym z najbardziej doświadczonych. To niewyobrażalne, żeby w jednej chwili zginął kwiat polskiego społeczeństwa. To byli najwartościowsi z najwartościowszych, bez podziału na partie czy sympatie polityczne. Ta tragedia może być porównywalna tylko z wielkim dramatem narodu w Katyniu, podczas rozstrzelania, eksterminacji kilkudziesięciu tysięcy polskich oficerów. Oni też stanowili elitę naszego społeczeństwa, bo w dwudziestoleciu międzywojennym oficer był nie tylko żołnierzem. Oficer to przede wszystkim inteligent, to nauczyciel, to lekarz. W Katyniu zginął kwiat naszego społeczeństwa.
Co zawiodło?
Jestem pewien, że można było wszystko zrobić lepiej, tak żeby była to wizyta głowy państwa, jednego z największych w Europie, a nie drugoligowego polityka, który przyjechał z prywatną wizytą. Można było zabezpieczyć lotniska zapasowe, można było dokładnie wyznaczyć, gdzie i kiedy samolot ląduje. Można było przygotować kolumnę zapasową, która w najgorszym razie dowiozłaby Pana Prezydenta na miejsce uroczystości. Nie trafiają do mnie argumenty osób, które mówią: no, przecież jakby nawet była kolumna i Prezydent ruszyłby od razu z Witebska, to uroczystości katyńskie by się nie odbyły. To nieprawda. Z Witebska do Smoleńska, do Katynia kolumną samochodową, kolumną rządową z pełną eskortą milicji i odpowiednich federalnych służb, jechałoby się dwie godziny. Niektórzy ludzie czekali przecież na wizytę w Katyniu, na te uroczystości całe życie! Co to są dwie godziny w tej sytuacji?
Co dalej?
Następnie mieliśmy zająć się przygotowaniem przyjazdu pana Jarosława Kaczyńskiego, brata Prezydenta, na miejsce katastrofy. W związku z tym udaliśmy się wszyscy ponownie na teren lotniska w Smoleńsku i tym razem zostaliśmy wpuszczeni na miejsce katastrofy. Zastaliśmy szczątki, zgliszcza, zastaliśmy kłębiących się ludzi – podobnie jak niemalże dwie godziny wcześniej na płycie lotniska – sprawiających wrażenie, że do końca nie wiedzą, co robić. Spotkaliśmy naszych oficerów Biura Ochrony Rządu, którzy zabezpieczali miejsce, w którym leżały zwłoki Pana Prezydenta. Były tam także inne ciała, jak się później okazało, pana marszałka Putry i Prezydenta Kaczorowskiego. Wszystkie leżały na ziemi, były przykryte niebieską folią, a wokół cały czas trwały przepychanki pomiędzy oficerami Biura Ochrony Rządu, naszymi służbami konsularnymi, które były na miejscu, a bliżej niezidentyfikowanymi urzędnikami strony rosyjskiej i oficerami. Jak się okazało, kością niezgody była kwestia, jak długo ciało Pana Prezydenta może pozostać w tym miejscu.
Jakie było stanowisko Rosjan?
Okazało się, że strona rosyjska naciskała na oficerów Biura Ochrony Rządu, żeby zgodzili się na wywiezienie ciała pana Prezydenta czy to do szpitala w Smoleńsku, czy do prosektorium. Koniecznie chcieli je zabrać. Wtedy po raz pierwszy skontaktowaliśmy się z ekipą, która towarzyszyła panu Jarosławowi Kaczyńskiemu; wylądowali już w Witebsku i autobusem przemieszczali się w kierunku miejsca katastrofy. Poinformowali nas, że na miejsce dotrą w przeciągu półtorej godziny; to był czas realny dla zwykłego samochodu osobowego na przebycie tej trasy, bo ma ona około stu kilometrów.
Powiedziano nam też, że wolą Jarosława Kaczyńskiego jest, żeby ciało jego brata pozostało w miejscu katastrofy. Czas leciał, telefony dzwoniły – mówili, że mają coraz większe problemy. Okazało się, że policyjny samochód – stara łada, która ich eskortowała – spowalniała. Na autostradzie, na której można było jechać dziewięćdziesiąt bądź sto kilometrów na godzinę, zwalniali do pięćdziesięciu. Osoby towarzyszące Jarosławowi Kaczyńskiemu dzwoniły do nas, prosili o interwencję. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to prosić nasze służby konsularne, żeby zareagowały. Służby powiedziały, że nie mają na to wpływu, ponieważ to policja decyduje, z jaką szybkością przemieszcza się konwój.
O co chodziło?
Chodziło o to, żeby kolumna z premierem Donaldem Tuskiem była na miejscu tragedii pierwsza. Inaczej – żeby Jarosław Kaczyński swoją obecnością nie zepsuł eventu, jaki zaplanował sobie na miejscu tragedii premier Tusk. To cała prawda.
Na czym miał polegać ten event?
Na spotkaniu premiera Tuska z premierem Putinem w blasku fleszy i reflektorów. To niesłychane! Pamiętam, jak Prezydent Kaczyński w pierwszym roku swojej prezydentury jechał na Śląsk, gdzie zawaliła się hala targowa, gdzie było mnóstwo ofiar i ostatnią rzeczą, o której pomyślał wtedy byli dziennikarze, PR.
Doskonale również pamiętam okładkę „Polityki” czy „Wprost” z tego czasu, gdzie umieszczono zdjęcia Prezydenta Kaczyńskiego w kasku na głowie i to był powód do naśmiewania się z niego. My na to nie zwracaliśmy uwagi – wiadomo, wszyscy musieli włożyć kaski – najważniejsze wtedy były ofiary, najważniejsza była pomoc osobom, które jej potrzebują, które cierpią. Tu widzieliśmy sytuację odwrotną – najważniejszy był ładny obrazek, a reszta się nie liczyła. Przecież i tak już wszyscy nie żyli. Tak to wyglądało, tak to widziałem.
Źródło:
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Joanna Lichocka