Można angażować się w działania na rzecz naszej Ojczyzny, ale w istocie być pionkiem w czyjejś obcej grze Polską. W dzisiejszej, dynamicznej rzeczywistości aby się nie pogubić, potrzebna jest mapa.
Niniejszy tekst proponuje pewne jej zarysy. Kluczem niech będą trzy formuły: patriotyzmu, realizmu oraz zdrady. W ramach tego (świadomie upraszczającego) podziału Polacy jawią się jako podzieleni na trzy typy środowisk:
Po pierwsze, mamy patriotów – zwolenników Polski podmiotowej, ergo suwerennej.
Po drugie, mamy Polaków, którzy także uważają się za patriotów, ale zarazem sądzą, iż są realistami, którzy myślą, że zamiast zabiegać o utopijną suwerenność, lepiej podczepić się pod główny nurt polityki Unii Europejskiej.
Po trzecie, mamy też zdrajców, którzy do Polski i polskości mają stosunek to obojętny, to pogardliwy. Którzy będą współpracowali – to jawnie, to skrycie – z każdym podmiotem obcym, który postrzegają jako silniejszy.
Rozwińmy te formuły i zobaczmy, co z tego wynika dla naszego rozumienia sytuacji, w której znajduje się Polska w 2017 r., rok przed 100. rocznicą odzyskania niepodległości.
Zdrajcy
Zdrajcy uważają – w duchu znanej frazy Wiaczesława Mołotowa o naszym kraju jako bękarcie Traktatu Wersalskiego – że Polska w dłuższej skali nie jest zdolna do samodzielnego bytowania. Polacy Powinni pogodzić się z tym, że ich miejsce jest albo w gronie narodów słowiańskich (z najliczniejszym z nich –
„nuklearnym” narodem Rosjan na czele), albo też w grupie coraz bardziej kosmopolityzującego się świata liberalnego Zachodu. Zdrada może mieć zatem swoje historiozoficzne usprawiedliwienie. Ale wcale go nie potrzebuje. Zdrada może być po prostu pochodną wobec obecnego pewnie w każdym narodzie „genu” uległości – wobec każdego, kto postrzegany jest jako potęga nie do przemożenia.
Ongiś trenowano uległość wobec Związku Sowieckiego. Później niektóre środowiska post-komunistyczne jako potęgę rozpoznały USA, hegemona, który zwycięsko wyszedł z okresu zimnej wojny. Nieco później mieliśmy wasalizowanie się wobec niektórych odłamów elit Unii Europejskiej, w tym lansujących lewackie wizje inżynierii społecznej. Nie brak też uległych wobec wielkich międzynarodowych korporacji. Potem, gdy Rosja wyszła z Jelcynowskiej smuty, uaktywnili się zdrajcy w kostiumach panslawizmu. Zaś w ostatnim okresie można odnieść wrażenie, iż amatorzy zdrady znajdują sobie nowego hegemona, z którym jak najprędzej chcieliby się ułożyć – Chiny, które ponoć są już o krok od tego, by globalizację przejąć z rąk słabnącej Ameryki.
Realiści, realiści, „realiści”
Dlaczego szansa wolności, jaką Polacy otrzymali w roku 1989, została wykorzystana tak niezadowalająco? Przełom lat 80. i 90. XX w. to okres, kiedy globalizacja była w pełnym rozpędzie. Otrzymaliśmy szansę urządzenia spraw we własnym domu, ale w świecie tak dynamicznym nie wystarczały już dawne, historycznie zdawałoby się sprawdzone, wyobrażenia. Potrzebne było nowe, kreatywne rozumienie naszego historycznego dziedzictwa. Tymczasem, jak celnie wskazał Ryszard Legutko w „Eseju o duszy polskiej”, wolność otrzymał naród po całej serii katastrof cywilizacyjnych. Upadek I Rzeczypospolitej, zabory, dwie światowe wojny, wreszcie dekady komunistycznych rządów zdegradowały kulturową substancję narodu. A po roku 1989 nie postawiono na porządku dziennym zadania jej odbudowy.
Droga do wolności ściśle wiązała się z wyzwaniem włączania Polski do struktur NATO i UE. Korzyści wydawały się oczywiste: ściślejsze przyłączenie do Cywilizacji Zachodu, szanse na większy rozwój gospodarczy i międzynarodowe gwarancje bezpieczeństwa.
Koszty przez dłuższy czas były słabo dostrzegane: zanim odbudowaliśmy tkankę instytucji suwerennego państwa ufundowanego na kulturze narodowej, musieliśmy wejść w proces częściowego ograniczania naszej suwerenności. Okoliczności te – jedna wynikająca z kulturowej słabości, druga z globalizacyjnej dynamiki współczesności – dały solidne, choć częściowo złudne, podglebie dla narracji realistów.
Ich zdaniem, w dzisiejszym świecie takiego kraju jak Polska nie stać na wielowymiarową podmiotowość. Nie mamy po prostu wystarczających zasobów, by grać na dwa fronty. Jedyny realistyczny wybór, jaki ma nam być dostępny, to wybór między możliwymi sposobami „kolonizacji”. Czy zostaniemy skolonizowani przez główne instytucje i grupy interesów Zachodu, gdzie funkcjonuje jednak państwo prawa, czy będziemy poddani presji zdegradowanej cywilizacji quasi-mafijnej przemocy ze Wschodu?
W tak zarysowanym polu możliwości wybór wydaje się oczywisty: być w głównym nurcie przemian europejskich, czyli wsiąść do niemieckiego pociągu ku rozwojowi. Dla niemałej części klasy średniej diagnoza taka wydaje się przekonująca i nieodparta. Zatem: superrealistyczna. Ale czy taki realizm jest w istocie realistyczny? Czy kraj, którego elity nastawiają się na prace „dla Bauera”, będzie w ogóle zdolny choćby w minimalnej mierze powstrzymać rozcieńczenie polskości w Europie?
Realiści chyba nie widzą, że to wejście do gry, w której nasza podmiotowość będzie sprowadzana do form fasadowych. Że pogłębi się traktowanie naszego kraju jako zasobu buforowego (w wielu znaczeniach tego określenia: gospodarczym, militarnym, politycznym). Tymczasem dziś nawet zachodni liberałowie-realiści mówią, iż Europa potrzebuje nowej utopii. Że zimnym realizmem nie sposób mobilizować zbiorowości ludzkich do wysiłku i poświęceń w obliczu zagrożeń. Że – słowem – realizm bez odniesienia się do jakichś form tradycyjnych wartości wspólnotowych wcale nie jest realistyczny.
Gra o podmiotowość
Od umiejętnego uprawiania polityki zależy sukces wizji patriotycznej. Ale znacznie rzadziej dostrzegamy, że to od stylu prób wcielania w życie wizji Polski podmiotowej zależy, czy, kiedy i ilu zwolenników „realistycznej” wizji klientelistycznej dołączy do projektu gry o podmiotowość. Pora zatem na serię poważnych pytań.
Czy same środowiska patriotyczne są wystarczająco zintegrowane i zdolne do subtelnej gry o Polskę? Czy potrafią wyważać proporcje między fundamentalnymi wartościami (misją) a elastycznością (grą), tak niezbędną do politycznej nawigacji na wzburzonych wodach?
Czy bez szerokiej kooptacji przedstawicieli zwłaszcza klasy średniej do środowisk patriotycznych projekt Polski podmiotowej będzie posiadał zasoby wystarczające do zamiany państwa teoretycznego w rzeczywiste?
Czy w obliczu kryzysu demokracji liberalnej będziemy potrafili kreatywnie poszerzać pola naszej międzynarodowej podmiotowości, np. prowadząc projekt Międzymorza jako wizji europejskiej integracji Północ/Południe, która będzie potrafiła nawigować między hegemonami Europy, konwulsjami Rosji, dryfem Ameryki i długofalowymi planami Chin?
Źródło: Gazeta Polska
#Polska
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Andrzej Zybertowicz