Awantura po słowach prof. Jerzego Bralczyka o psach, które zdychają, pokazuje nie tylko społeczne, ale i cywilizacyjne przemiany zachodzące również w Polsce. Warto jednak wyjść poza polaryzacyjny model dyskusji, który dał o sobie znać również w tym wypadku. I spróbować zrozumieć, dlaczego burza po wypowiedzi nestora polskiego językoznawstwa była tak gwałtowna - pisze Krzysztof Wołodźko w "Gazecie Polskiej".
Zwierzęta, w tym psy, zdychają, a nie umierają – powiedział w TVP prof. Jerzy Bralczyk. Jego wypowiedź szybko stała się viralem, zataczającym coraz szersze kręgi w social mediach i tradycyjnych środkach przekazu. Temat szybko podchwyciła „Gazeta Wyborcza”, której autorzy zaczęli nie tylko pomstować na językoznawcę starej daty, ale i zachwycać się „nowym modelem rodziny”, opartym na „psiacierzyństwie” i „psynkach”. Ale oburzenie na profesora udzieliło się nie tylko osobom ze środowisk lewicowych i liberalnych. Także na prawicy nie zabrakło ludzi urażonych w swych głębokich, często dobrych uczuciach wobec zwierząt. Przyznam szczerze – dobrze rozumiem tych ostatnich, bo też płakałem po swoim dawno temu przejechanym przez samochód rudym, wszędobylskim kocie Kubie. I jestem w stanie rozumieć tych, którzy pod wpływem emocji chcą wierzyć, że ukochane zwierzęta umierają – przydając ich śmierci powagi, związanej z odczuwanym przez nas, ludzi, żalem.
Ale za całą aferą o słowa kryje się coś więcej. O przemianach społecznych powiem niżej. Najpierw warto uświadomić sobie poważniejszą rzecz.
Państwo wybaczą nieco akademicki wykład. Europejska cywilizacja zbudowana została na czytelnej niegdyś, ale stopniowo zapoznawanej hierarchii bytów. Antyczni filozofowie, zarówno wywodzący się od Platona, jak i Arystotelesa, dzielili świat na byty niższe i wyższe, piętrząc niekiedy hierarchie do granic absurdu – jak neoplatonicy, wyznawcy nauk Plotyna. Na szczycie stał zawsze Absolut, a miarą miejsca w hierarchii było to, jak znaczną część boskiego pierwiastka noszą w sobie poszczególne stworzenia. Chrześcijaństwo i katolicyzm, szczególnie za sprawą tomizmu, czyli filozofii i teologii zbudowanej na naukach świętego Tomasza z Akwinu, nasyciło nie tylko europejskie myślenie przekonaniem, że człowiek jako stworzony na obraz i podobieństwo Boga, obdarzony duszą nieśmiertelną, stoi znacznie wyżej w hierarchii stworzeń niźli zwierzęta, pozbawione wiecznego pierwiastka.
Równocześnie franciszkanizm przyniósł ze sobą niezwykłą wrażliwość wobec całego stworzenia. To w znacznej mierze dzięki świętemu Franciszkowi z Asyżu rozumiemy, że nie możemy być wobec naszych „braci mniejszych” okrutni i nieczuli. Przeciwnie – winniśmy im opiekę, szacunek i tkliwość, bo całe stworzenie, byty ożywione i nieożywione, są świadectwem chwały Bożej. W katolickiej nauce społecznej bardzo silna jest myśl, że człowiek winien być rzetelnym i czułym ogrodnikiem, nie zaś okrutnikiem i chciwcem, bez umiaru niszczącym lub znęcającym się nad stworzeniem. W tym nad zwierzętami. Nie bez przyczyny katolicka ekologia w znacznej mierze opiera się na franciszkańskiej tradycji duchowej i instytucjach zakonnych. A „Pieśń słoneczna” świętego Franciszka z Asyżu stanowi jedno z najcenniejszych świadectw tego, jak chrześcijaństwo/katolicyzm pojmuje żywioły tworzące kosmos. I nie bez racji to franciszkanie dali nam choćby bożonarodzeniową szopkę, w której zwierzęta obok archaniołów i ludzi zyskują swoje miejsce w historii Zbawienia. W znacznie bliższych nam czasach tę chrześcijańską wrażliwość wobec zwierząt i przyrody pięknie pokazał w swojej poezji ksiądz Jan Twardowski.
Dziś to wszystko przestaje być oczywiste także dla polskiego społeczeństwa. Dyskusja o tym, czy zwierzęta zdychają, czy umierają, uświadamia, że postkatolicki świat kompletnie nie rozumie już dawnych metafizycznych hierarchii. One społecznie niemal kompletnie się wykruszyły. A i sam Kościół, w znacznej mierze rezygnując nie tylko z tomizmu, ale i z czytelnego wykładu modnego jeszcze niedawno w posoborowym Kościele personalizmu chrześcijańskiego, wywiesił białą flagę. Stąd również rodzi się przekonanie, że zwierzęta umierają, tak jak ludzie. Sięgając znów po akademicki żargon – dla wielu z nas ontologiczne różnice mocno się zatarły. Język nie chroni hierarchicznych różnic, bo kulturowo i społecznie nie ma już czego właściwie chronić.
Prywatne wiary i poglądy, także dotyczące natury ludzkiej i zwierzęcej, znaczą dziś więcej niż tradycyjne hierarchie. Triumf święci za to popkulturowa wersja poglądów australijskiego etyka Petera Singera, radykalnego zwolennika aborcji, a przy tym piewcy praw zwierząt. Jego głośna książka „Animal Liberation” nawoływała do zerwania z dziedziczonym także po katolicyzmie spojrzeniem na zwierzęta jako byty stojące niżej w hierarchii stworzenia.
Singer przekonuje, że zwierzęta jako istoty zdolne odczuwać cierpienie, powinny być objęte etycznymi prawami i gwarancjami tak jak ludzie. Miarą stworzenia nie jest już boski pierwiastek ani nawet samoświadomość na ludzką miarę, ale właśnie zdolność do odczuwania cierpienia. Singer, co warto podkreślić, mocno neguje kartezjańską wizję zwierząt jako ożywionych maszyn. Zdaniem wielu myślicieli, to XVII-wieczny francuski myśliciel, autor słynnej „Rozprawy o metodzie”, w dużej mierze uczynił zwierzęta okrutnie eksploatowanymi niewolnikami w służbie nowożytnych przemian gospodarczych Europy.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że rzadko kto, broniąc prawa zwierząt do umierania, a nie do zdychania, sięga po takie argumenty. Ale wielkie idee epok, zwane paradygmatami, z zasady rozpływają się w modnych opiniach, powszechnych sądach, gazetowych przekonaniach, telewizyjnej paplaninie, social medialnych viralach, moralnych panikach i g... burzach. Przekonanie, że zwierzęta umierają, a nie zdychają, to element hipernowoczesnych przekonań, który łączy nowe formy wrażliwości i wciąż na nowo mutującego humanitaryzmu z modelami funkcjonowania w coraz bardziej zatomizowanym społeczeństwie.
Nie każdy, kto pomstuje na prof. Bralczyka, że odmawia zwierzętom prawa do umierania, jest zdeklarowanym lewakiem czy lewaczką. Często zwycięża indywidualna wrażliwość, empatyczne przekonanie, że ukochane zwierzę ma prawo być żegnane jak ktoś bardzo bliski. Zaryzykuję mocnym publicystycznym skrótem: jak ktoś „na nasz obraz i podobieństwo”. Dla mnie jest oczywiste, że zwierzęta zdychają, ale nie chciałbym nikogo znajomego, kto płacze po swoim zwierzaku, kłuć tą prawdą w oczy. Trzeba jednak jasno zdawać sobie sprawę ze źródeł tej batalii o słowa, za którą kryje się stopniowe obumieranie klasycznych metafizycznych hierarchii.
W czasach mojego dzieciństwa na wsi umierały tylko pszczoły. To szlachetne prawo zyskały dawno temu, dlatego, że dają miód. Wiem też z wielu relacji, że jeszcze kilka dekad temu niektórzy gospodarze na wsiach w Wigilię szli do obory łamać się opłatkiem ze zwierzętami. To były wymowne znaki ludzkiego uszanowania względem ciężko zapracowanych na wsi zwierząt. Szkoda, że Kościół dziś nie chce / obawia się zabrać głosu w tej dyskusji, bo mogłaby przypomnieć wielu ludziom o tym, jak katolicyzm nakazuje traktować zwierzęta, jakie ma dla nich miejsce w hierarchii bytów. I to milczenie we wcale nie tak błahej sprawie niestety także jest znakiem naszych czasów.