Trener polskich siatkarzy Vital Heynen uważa, że zdobycie przez jego drużynę medalu w Tokio byłoby czymś "ekstra" po latach olimpijskiej posuchy biało-czerwonych. Opowiedział też m.in. o pewniakach w kadrze i tym, co zrobiłby, gdyby zawodnicy nie chcieli z nim współpracować.
Czy 2020 będzie najważniejszym rokiem w pana trenerskiej karierze?
Vital Heynen: Od ponad 10 lat o każdym kolejnym tak myślę... Że ten najbliższy będzie najważniejszy i jeszcze lepszy. Możemy wybiegać myślami do przodu, bo jesteśmy w gronie zespołów, które są już pewne występu w igrzyskach i możemy powiedzieć: "Tak, wystąpimy w największej imprezie sportowej czterolecia". Pamiętam Londyn w 2012 roku - dało się poczuć takie "wow". To coś innego niż normalny turniej siatkarski. Naprawdę na to czekam. Tak jak wszyscy. Niezależnie od tego, kto ma ile występów w igrzyskach, to powrót na nie zawsze chyba jest czymś wyjątkowym.
Co jest w nich takiego specjalnego? Atmosfera czy poziom sportowy?
V.H.: To pierwsze. Moim zdaniem poziom sportowy w siatkówce wyższy jest na mistrzostwach świata. Zawsze powtarzam i wciąż się tego trzymam, że do turnieju olimpijskiego równie trudno się zakwalifikować, co potem zdobyć w nim medal.
Ale Polacy w ostatnich latach dwa razy z rzędu byli mistrzami świata, a w igrzyskach ostatni raz na podium stanęli w 1976 roku...
V.H.: Wiem, ale już awansując do Tokio wykonaliśmy olbrzymi krok. Potem dojdą oczekiwania, atmosfera, wszyscy sportowcy, media. To jest bardzo wyjątkowe. Trzeba samemu być na igrzyskach, by to zrozumieć. Spacerujesz każdego dnia wśród ok. 10 tys. osób, które mają nadzieję, że wywalczą medal.
Pan ma olimpijskie doświadczenie sprzed ośmiu lat jako trener Niemców...
V.H.: Jako siatkarz nie miałem na to szans. Belgia zakwalifikowała się tylko raz - w 1968 roku. Udział w igrzyskach w Londynie był wspaniałym doświadczeniem i marzyłem, by to powtórzyć, co teraz się spełni. Musimy szykować zawodników na to, by patrzyli do przodu. Pojawi się temat presji... To typowe polskie pytanie. Gdy zaczynałem pracę, to usłyszałem: "Czy poradzisz sobie z presją?". Tak samo było po tym, jak zdobyliśmy mistrzostwo świata w 2018 roku i gdy w minionym sezonie we wszystkich czterech rozgrywkach stanęliśmy na podium. Moja odpowiedź to: "Nie wiem, może". Zawsze zadaję sobie pytanie, czy bardzo się zmieniłem? Tego też nie wiem, ale wydaje mi się, że raczej wciąż robię to samo. Uczę się, by lepiej wiedzieć, jak Polacy pracują, dzięki czemu lepiej dostosowuję się do sytuacji. Reszta to typowa rola trenera.
Lubi pan mieć wszystko zorganizowane z dużym wyprzedzeniem. Plan przygotowań do igrzysk w Tokio już gotowy?
V.H.: Lubię mieć podstawowy plan, który potem adaptuję do pojawiających się okoliczności. Na razie mamy bardzo podstawowy plan, który zakłada, że będę musiał wybrać 12 zawodników...
Ale wiadomo już, że w dniach 15-24 lipca biało-czerwonych czeka zgrupowanie w japońskim mieście Takasaki...
V.H.: Tak. Poza tym mamy już zarezerwowane Zakopane na dwutygodniowe zgrupowanie, potem Memoriał Wagnera, wylot do Japonii, sparingi i treningi na miejscu. Zaplanowane są już też udział w Lidze Narodów i wcześniejsze treningi. Tak więc podstawową strukturę mamy. Nie muszę się martwić, że nagle trzeba będzie znaleźć miejsce do trenowania. To wszystko jest przygotowane.
A zawodnicy?
V.H.: To bardziej indywidualna kwestia. Każdy dostał najlepszy dla niego plan, jak przygotować się do igrzysk lub by mieć szansę walczyć o miejsce w drużynie na nie. Prezes PZPS pytał mnie w grudniu o pewniaków i szybko skończyłem wyliczanie, bo nie ma ich wielu. To Michał Kubiak, a potem..., no może jeszcze Wilfredo Leon, może. Tak naprawdę każdy z reszty musi walczyć o to. Fabian Drzyzga wydaje się dość pewny, ale musi także to potwierdzać. Zawsze powtarzam żart, że dla mnie Kubiak nawet z jedną złamaną nogą jest olimpijczykiem na Tokio. On jako jedyny jest - według mnie - nie do zastąpienia. To najważniejsza postać w drużynie.
Odlicza pan codziennie dni pozostałe do finału turnieju olimpijskiego?
V.H.: Wyrywkowo zapytany nie pamiętam zawsze tej liczby, ale czasem ją sobie sprawdzam. To nie jest element motywacji, bo nie potrzebuję jej w kontekście igrzysk. Jeśli Polska nie zdobędzie medalu, będzie to... normalne. My zaś, po raz pierwszy od prawie 50 lat, możemy ugrać coś więcej. W 2012 roku z reprezentacją Polski też wiązano nadzieje, w 2016 roku niektórzy byli niemal o tym przekonani. Jeśli za każdym razem nastawiasz się na zdobycie medalu i przegrywasz, to potem nie możesz oczekiwać go jako czegoś pewnego. Gdybym podchodził do tego jak wszyscy wcześniej, to nie byłoby medalu. Możemy teraz zrobić coś więcej i wierzę mocno, że przywieziemy go, ale tego nie obiecam. Przy takim nastawieniu nie ma też dodatkowej, zewnętrznej presji, a jedynie wewnętrzna, którą nakładamy na siebie sami.
Poza reprezentacją Polski prowadzi pan także słynną włoską drużynę Sir Safety Perugia, która ma w składzie wiele gwiazd. Można ją nazwać siatkarskim Realem Madryt lub Barceloną?
V.H.: Perugia od niedawna dopiero odnosi sukcesy, więc raczej porównałbym ją do Chelsea Londyn lub Manchesteru City. Nie śledzę wyników w poszczególnych ligach piłkarskich, ale czytam sporo o trenerach, ich zachowaniu i stylu pracy. Polska to kraj, w którym siatkarskim szkoleniowcom najbliżej jest do piłkarskich ze względu na duże zainteresowanie tą pierwszą dyscypliną. Mogę się więc uczyć od nich, jak sobie radzić z różnymi sprawami i jak postąpić w danej sytuacji.
Niektórzy porównują pana do Jose Mourinho. Odpowiada panu styl prowadzenia zespołu Portugalczyka?
V.H.: Naprawdę go lubię. Dlaczego? Bo jeśli poczyta się książki i obejrzy filmy na jego temat, to dostrzega się bardzo dobrą relację między nim a jego zawodnikami. Słyszałem, że kiedy odszedł do Chelsea z FC Porto piłkarze płakali za nim. Pomyślałem wówczas: "Wow, on naprawdę potrafi dotrzeć do ludzi". Brakowało mi w ostatnich latach takich historii, choć może to tylko ja o nich nie słyszałem. Lubię też Juergena Kloppa. Sprawia wrażenie, że piłkarze za nim podążają. Też uważam, że najważniejsi są zawodnicy. Nie ja, prezes związku czy ktokolwiek inny, tylko gracze.
Przed Perugią prowadził pan VfB Friedrichshafen. Czy praca we włoskim klubie jest trudniejsza niż w niemieckim?
V.H.: Jest trudniej, bo dotarłem tam bardzo późno, ale cel na każdy mecz mam zawsze taki sam - chcę wygrać. Nie ma zbytnio znaczenia, w jakim klubie pracuję. Ktoś zapytał mnie o zawodników w Perugii i pomyślałem wówczas, że mój jedyny problem to brak paru du...w w drużynie. Oni są za mili. Mam 13 czy 14 naprawdę sympatycznych i przyjaźnie nastawionych facetów. Myślę sobie czasem: "Chłopaki, dajcie spokój. Moglibyście być czasem trochę trudniejsi". We Friedrichshafen też miałem miłych chłopaków w zespole, więc pod kątem pracy z zawodnikami nie dostrzegam różnicy.
Ale wygrywanie spotkań w Serie A jest chyba jednak trudniejsze niż w Bundeslidze?
V.H.: Nie wiem, zdobyłem Superpuchar Niemiec i Superpuchar Włoch, więc idę równo w obu krajach. Sądzę, że w Polsce jest teraz równie trudno jak w Italii, bo stawka jest bardzo wyrównana. Nie widziałem zbyt wielu wyników 3:0 w tym sezonie PlusLigi. To sprawia, że praca szkoleniowca jest trudniejsza - w każdym meczu trzeba "cisnąć", bo każdy może pokonać każdego. Praca trenera w polskiej ekstraklasie jest tak samo ciężka jak w Serie A. W lidze niemieckiej jest łatwiej, bo różnice między zespołami są większe.
Z perspektywy ostatnich kilku miesiącach łączenie pracy w Perugii i myślenie jednocześnie o biało-czerwonych to problem?
V.H.: Trudności są tylko na początku lub na końcu sezonu klubowego. W tym roku z pewnością ciężko będzie na końcu, bo niezbyt jasno myślące osoby z FIVB wymyśliły początek Ligi Narodów w drugiej połowie maja, podczas gdy CEV ustalił finał Ligi Mistrzów na 16 maja. Tyle mówiło się o unikaniu nadmiernego eksploatowania zawodników, a potem pozwala się na takie nieakceptowalne zbieżności terminów...
Pana włoski jest lepszy niż polski?
V.H.: Tak, do zawodników w klubie staram się zwracać po włosku. Może mnie nie do końca nie rozumieją, choć sprawiają wrażenie, że wiedzą, o co mi chodzi.
Medal za zajęcie drugiego miejsca w ubiegłorocznym Pucharze Świata podarował pan młodemu siatkarzowi, którego plany pokrzyżowały nowotwór i amputacja ręki. To prawda, że w związku z wymyśloną przez siebie akcją otrzymał pan kilkaset listów?
V.H.: Dostałem ok. 470 wiadomości mailowych z różnymi historiami. Miałem osobę, która mi pomogła w czytaniu ich. Najpierw wyselekcjonowaliśmy 20, potem z nich wybrałem 10. W grudniu, gdy byłem w Polsce, przywiozłem wszystkie swoje koszulki reprezentacyjne i wysłano je do każdego z tej grupy, by pokazać im, że czytałem te wiadomości i wspieram ich. Wiele historii było poruszających, a ludzie pisali: "Nie sądzę, bym zasługiwał/a na medal, ale chciałem/am o tym po prostu opowiedzieć". Szkoda, że miałem w domu tylko 10 koszulek. Teraz sam nie mam żadnej, wszystkie rozdałem. Ale cieszę się, to było dobre rozwiązanie, bardzo dobrze przemyślane. Te 10 koszulek powędrowało do osób, które naprawdę zasłużyły, by je mieć.
Co zdecydowało o wyborze historii Jakuba Procanina?
V.H.: Było wiele trudnych historii, a wybrałem właśnie jego, bo był jedyną osobą, na temat której dostałem dwa listy. Jeden od jego dziewczyny, a drugi od jego kolegów z zespołu. Napisali niezależnie od siebie. To był powód - wiele osób uważało, że potrzebuje on wsparcia. Bardzo trudno było po przeczytaniu tych historii wskazać najlepszą. Chciałbym pomóc wszystkim, ale to niemożliwe.
Złoto z Tokio też byłby pan w stanie komuś oddać?
V.H.: Teraz powiedziałbym, że nie, ale kto wie, czy nie zmieniłbym później zdania. Długo nie dostałem brązowego medalu za ostatnią Ligę Narodów, bo mnie nie było na decydującym meczu i dekoracji. Leżał przez ten czas w siedzibie PZPS, a ja otrzymałem go w grudniu. Stwierdziłem wówczas, że związek może go przekazać na jakiś cel charytatywny, bo ja go nie potrzebuję, jeśli mogę w ten sposób zrobić coś dobrego dla innych.
O walczących obecnie o awans na igrzyska polskich siatkarkach wcześniej głośno było w związku z listem otwartym, w którym domagały się odejścia trenera Jacka Nawrockiego. Jak pan zachowałby się w takiej sytuacji?
V.H.: Jeśli czterech czy pięciu graczy przyjdzie do mnie i powie, że nie widzą możliwości dalej pracować ze mną, to zrezygnuję. To samo powiedziałem chłopakom w Perugii. Każdy szkoleniowiec jest inny i ma swoją drogę. U mnie siatkarze decydują, czy mogę być ich trenerem, czy nie. Co roku wypełniają dla mnie ankietę. Mają w niej napisać, co uważają za dobre, a co za złe. Nie wiem, od kogo pochodzi każda z trafiających do mnie opinii. Jeśli nie rozumiem, o co komuś chodziło, to proszę autora o wyjaśnienie. Podczas ostatniego sezonu kadrowego była jedna taka mała rzecz i wyjaśniliśmy ją. Taka jest moja metoda.
Czyli na miejscu Nawrockiego by pan odszedł?
V.H.: Nie chcę oceniać ani jego, ani federacji. Nie znam kobiecej siatkówki i kobiet. Jest tu wiele zmiennych. Jeśli jednak Kubiak i czterech innych zawodników przyszłoby do mnie i powiedzieliby "Vital, nasz wspólny czas dobiegł końca", to podziękowałbym im i uściskał, bo przeżyliśmy wspólnie niesamowity czas. Tak to widzę.