Żeby było jasne – dla każdego (i dla mnie również) wydaje się oczywiste, iż media obecnie tworzą dwa zwalczające się obozy, co więcej po obu stronach barykady wykorzystywana jest propaganda, raz bardziej wysublimowana, a raz toporna. Owszem, tak jest. Wojna, panie, wojna w świecie opinii, a jak jest wojna to i „broń medialna” jest wyciągana tu i ówdzie.
Jednak wypadek redaktora Tomasza Lisa i jego Newsweeka wydaje mi się przypadkiem skrajnym, laboratoryjnym prawie – bo oto po całych latach silnych powiązań z jedną opcją polityczną, mizdrzeniem się do niej, czy nieukrywanym, bezpośrednim wsparciem (konkretnych polityków, w tym Donalda Tuska) szef tygodnika rozpoczął szarżę na innych dziennikarzy, pisząc „Większość mediów i bardzo wielu dziennikarzy jest zaplątanych w bardzo gęstą sieć politycznych, personalnych i towarzyskich zależności z władzą i jej ludźmi. Nikt ich do tej sieci na siłę nie wciągał. Wchodzili dobrowolnie. Jedni ze strachu i oportunizmu, inni z pazerności, jeszcze inni z próżności”.
Jednym słowem, można by redaktorowi poradzić, by słowa napisane skierował wprost do siebie, idealnie bowiem opisują jego drogę, karierę oraz zblatowanie z politykami poprzedniej władzy oraz granie w ich obozie na to, by na powrót obsiedli rządowe stołki.
A zatem – szkoda. Bo myślę sobie, że Lis na stanowisku szefa w „Newsweeku” – rzucając inwektywami i będąc w stanie jakiegoś antypisowskiego „szału” – obnażał stan ducha, oraz intencje i styl funkcjonowania obozu, który przed siedmioma laty dzierżył władzę. Bez Lisa propaganda w „Newsweeku” może być podawana w bardziej „elegancki” sposób, w rękawiczkach, w których nie będzie dobrze widać pazurów. A pazury nadal tam będą.