Koszulka "RUDA WRONA ORŁA NIE POKONA" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

Trzy dary Belzebuba. Jak złote dzieci przebrały się za zbuntowany lud

Belzebub może udawać króla zmierzającego do Betlejemskiej Stajenki, bankier od Balcerowicza ulicznego trybuna, informatyk z PZPN walczącego o wolność hipisa z kucykiem, a organizator prze

Lukasz2
Lukasz2
Belzebub może udawać króla zmierzającego do Betlejemskiej Stajenki, bankier od Balcerowicza ulicznego trybuna, informatyk z PZPN walczącego o wolność hipisa z kucykiem, a organizator przestępczej akcji „Widelec” obrońcę praw człowieka. Tyle że tak wielka liczba kłamstw powoduje, iż w końcu widowiskowo się posypie - pisze Piotr Lisiewicz w „Gazecie Polskiej”.

Podbarwianie przekazu jest w polityce rzeczą normalną. Można od biedy przeciętnego ekonomistę lansować na wybitnego. Umiarkowanie sprawnego pisarza na mistrza pióra. Buntownika mającego w protestowaniu własny interes, ale zaprawionego w ulicznych i strajkowych bojach, na ideowego rewolucjonistę z ogniem w oczach. Wszystko to już w polityce było i nie jest niczym specjalnie zaskakującym.

Nie można przebierać się natomiast na dłuższą metę za własne przeciwieństwo. Parafrazując posła Myrchę z PO, Belzebubowi idącemu z darami do Stajenki Betlejemskiej w końcu zacznie się dymić z czachy, bo taka jest jego natura.

A to właśnie zrobił KOD, przebierając „złote dzieci” III RP za ulicznych buntowników. Jeśli w roli trybuna ludowego obsadzamy posłankę Joannę Scheuring-Wielgus, menedżerkę kultury zajmującą się rozdawaniem pieniędzy artystom, i wciskamy jej do ręki flagę narodową, mocno ryzykujemy, że nie będzie umiała jej trzymać, a do tego wzniesie okrzyk: „Dość dyktatury kobiet”.

Petru jako człowiek ulicy

Skąd wzięła się afera z wyjazdem lidera Nowoczesnej na Maderę w czasie „okupacji” sali sejmowej? Ona musiała się wcześniej czy później wydarzyć, bo kazano mu udawać przeciwieństwo samego siebie.

Ryszard Petru nie tylko nie był nigdy umorusanym górnikiem idącym z kilofem na władzę. Nie był też zdolnym przedsiębiorcą, który zbudował najpierw małą firmę, by z czasem umacniać jej pozycję na rynku i dziś stać na czele znaczącego koncernu.

Więcej – nie był też pracownikiem korporacji z „warszawki”, który ze stanowiska średniego szczebla przez lata awansował na funkcje kierownicze, o dumnie brzmiących anglojęzycznych nazwach. Poznając rynek, ludzi, zdobywając doświadczenie…

Prawda jest taka, że Petru był partyjnym aparatczykiem, który w wieku 25 lat został doradcą wicepremiera Leszka Balcerowicza z Unii Wolności. Nie specjalistą od kontaktów z mediami, jak Bartłomiej Misiewicz, do czego ludzie w jego wieku często się nadają, ale doradcą w sprawach ekonomicznych najważniejszego urzędnika od polskiej gospodarki.

A potem był już zawsze prezesem dużych banków, znowu dlatego, że był od Balcerowicza. To ten życiorys – poprzedzony wyjazdem z rodzicami do Związku Sowieckiego – powoduje, że Petru nie tylko nie wie, czym jest polskość, lecz nie widzi także nic wstydliwego w opowiadaniu o „święcie sześciu króli”.

Wrażliwość Petru przez 28 lat III RP ani razu nie podpowiedziała mu, że w tej czy innej sprawie należałoby manifestować na ulicy czy protestować. Za to przez cały ten czas jako partyjny aparatczyk osadzony na stołku prezesa finansowych instytucji zarabiał góry pieniędzy i byczył się na różnych Maderach. Nigdy nie nauczył się, na czym polega protestowanie w słusznych sprawach, za to takie wyjazdy są dla niego oczywistością.

Owszem, może on teraz dowiedzieć się od specjalistów od PR, że zrobił błąd, i zacząć byczyć się w jakichś zamkniętych rezydencjach. Ale wcześniej czy później jego natura ujawni się w jakiś inny sposób. PR-owcy nie dadzą tu rady, bo lansowany przez nich „produkt” ma być wizerunkowo przeciwieństwem samego siebie. Po prostu, problemów będzie tyle, że nie da rady wszystkich upilnować.

Kijowski, czyli z PZPN do odnowy moralnej

Mateusz Kijowski przez długi czas nie chciał przyznać się, gdzie pracuje. Jak się okazało, zarabiał 7 tys. miesięcznie za prace informatyczne dla Polskiego Związku Piłki Nożnej. Jakkolwiek by się on zmieniał, nie jest to miejsce, w którym można by wyhodować człowieka wojującego o uczciwe standardy w życiu publicznym. Cudów nie ma. Kto z PZPN przestaje, ten nie ma oporów, by zawierać umowy z własną organizacją – zdaniem współpracowników fikcyjne – pozwalające wziąć z jej kasy ponad 90 tys. zł.

Grzegorz Schetyna ma największe doświadczenie polityczne z owej trójki, więc najbardziej uważał, by nie wpaść pod medialny walec. Także dlatego, że zdawał sobie sprawę, że jego obecność w czymś, co ma w nazwie obronę demokracji, jest groteską.

Choćby ze względu na akcję „Widelec” z 2008 r., kiedy to wobec kibiców Legii Warszawa policja stosowała takie metody jak bicie kluczami po jądrach, zmuszanie do przysiadów nago, do siadania na pałce policyjnej ustawionej na sztorc czy gazowanie w zamkniętym samochodzie. W ten sposób m.in. zmuszano ich do przyznania się do winy.

Gdy Piotr Nisztor ujawnił na Twitterze, że Grzegorz Schetyna jeździł w czasie protestu na nartach w Austrii, portal gazeta.pl zachwycił się, że rzecznik PO odpowiedział mu „z humorem”. Jak „Kilkudziesięciu świadków potwierdza: G. Schetyna widziany w goglach i kasku 29 i 30.12 w sejmie na posiedzeniu Klubu i Zarządu PO”.

Czym była ta odpowiedź w oczach większości znających swój fach dziennikarzy? Po pierwsze, Schetyna był w Austrii, bo inaczej rzecznik zaprzeczyłby, a może i pogroziłby dziennikarzowi sądem. Po drugie, rzecznik nie wie, czy dziennikarz ma na to twarde dowody, więc na wszelki wypadek nie zaprzecza. Po trzecie, ponieważ dziennikarz tych dowodów nie przedstawia, rzecznik sam nie zamierza wkopywać swego bossa. Reakcja współpracowników Schetyny była więc na tle kierownictwa Nowoczesnej czy KOD na tyle profesjonalna, na ile się dało. A że nie za wiele się dało, to już inna kwestia.

Podobnie było z apelem Schetyny do KOD o… transparentne działania. „Życzę Mateuszowi Kijowskiemu, żeby zdał ten egzamin. Tu musi być wszytko absolutnie transparentne. Każda złotówka otrzymana musi być rozliczona i wyjaśniona. Nie wiem, czy przyszłość Mateusza Kijowskiego jako lidera KOD stoi pod wielkim znakiem zapytania, ale musi on odpowiedzieć na wszystkie pytania zadane wczoraj w mediach. Rezygnacja i odejście to kwestia przyznania się do tego, że coś było nie w porządku. Wspierałem Petru, gdy był atakowany przez media. (...) Nie wiem, jak wytłumaczyć jego obecne zachowanie” – apelował w TVN24.

Ruch społeczny, czyli największy błąd „złotych dzieci”

Ludziom tym powierzono kierowanie buntem, który finansowany miał być ze zbiórki do puszek. Powierzenie miłośnikom prywatyzacji z lat 90. rozliczania publicznej zbiórki, gdzie inaczej niż w przypadku finansowania partii politycznych nie trzeba legitymować ofiarodawców, było jak wpuszczenie pedofila do przedszkola.

Czynnikiem, który zaszkodził KOD, okazało się to, co było jego założeniem – przebieranka za ruch społeczny. Ona miała być siłą tego ugrupowania i początkowo mogło się wydawać, że nią jest. Na marszach KOD pojawili się ludzie, których nie porwałaby manifestacja ściśle partyjna. Owszem, w większości byli to emeryci, ale potrafili oni kilka razy stworzyć na ulicy spory tłum.

Znaleźli się więc tacy, którzy potraktowali KOD jako ruch społeczny na serio. Nie byli z pewnością mądrzy, ale były w nich pewne pokłady ideowości. Oni naprawdę uwierzyli, że demokracja jest zagrożona, a PiS niszczy standardy uczciwego państwa. Andrzej Miszk, wyrzucony przez Kijowskiego koordynator warszawskiego KOD, to nie był człowiek znikąd, tylko działacz ruchu Wolność i Pokój z lat 80., a potem zwolennik lustracji.

To ich głosy są dziś najbardziej dotkliwe dla liderów KOD. Zapewne łapią się oni za głowę i wyrzucają sobie, że z dwojga złego lepiej było oprzeć się na nieruchawych, ale karnych partyjnych strukturach, gdzie za niesubordynację można ukarać każdego działacza na poziomie dzielnicowego koła, a często i zaszantażować go ujawnieniem przekrętów, w których sam brał udział.

Okazało się, że nie ma gorszego zagrożenia dla Kijowskiego, Petru czy Schetyny niż niezbyt mądrzy ideowcy. Szczerzy, a przy tym naiwni i pozbawieni instynktu samozachowawczego. Wywlekający na światło dzienne praktyki, które w Unii Demokratycznej, Kongresie Liberalno-Demokratycznym czy Platformie Obywatelskiej były nagminne, ale tam nikt nie widział w nich nic zdrożnego.

„Społecznicy” z KOD okazali się za słabi – zarówno merytorycznie, jak i organizacyjnie – by osłabić PiS. Byli na tyle niemądrzy, że jako obrońcom demokracji nie przeszkadzał im na manifestacjach płk Adam Mazguła, oficer WSI Tadeusz Korablin czy skazany w PRL na 25 lat więzienia za współudział w zabójstwie Jerzy Nasierowski. Ale jednak na tyle przytomni, by zauważyć przekręty na kasie. W tym na ich własnej kasie. I na tyle silni, by zaszkodzić liderom oszukującym nie tylko ogół Polaków, lecz także ich samych.

Biznesmen Frasyniuk nadchodzi

Jeśli obecni 20-latkowie nie wiedzieli, jak wyglądała prywatyzacja majątku narodowego w czasie transformacji lat 90., to teraz mogą zrozumieć, że gdy chodzi o schemat, wyglądała tak jak uczciwość Kijowskiego. Tyle że razy dziesięć, a może sto. Po pierwsze dlatego, że rozkradany był potężny majątek. Po drugie przez to, że nie było nad tym procederem żadnej realnej medialnej kontroli. Tak powstawały właśnie fortuny najbogatszych Polaków, kreujące potem politykę przez całe 28 lat.

Jeżeli niektórym ideowcom z KOD wydaje się, że wystarczy podmienić Kijowskiego na Frasyniuka, a Petru zastąpić którąś z jego współpracowniczek i wizerunek tego ruchu się trwale zmieni, całkowicie się mylą. Bo po prostu całe lobby skupione wokół PO i Nowoczesnej działa w podobny sposób od 1989 r. Nie można nauczyć ludzi, którzy żerowali na majątku Polaków przez tyle czasu, by oduczyli się kraść i ograniczyli swe ambicje do obalenia Jarosława Kaczyńskiego.

Władysław Frasyniuk, owszem, niecałe 30 lat temu był bohaterem Solidarności. Ale od ćwierćwiecza jest biznesmenem, którego firma chwali się wieloletnią współpracą ze słynną Fabryką Mebli Forte, reklamowaną niegdyś przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. I to tylko ten Frasyniuk, a nie ten sprzed trzech dziesięcioleci, stanąć może na czele KOD. Po to, by robić za „Stonogę dla lemingów”, czyli repertuar Kijowskiego wzmocnić o parę bluzgów. Właśnie wtedy, gdy po wiadomych aferach owe bluzgi wyszły z mody. Jego nieprzystawalność do roli trybuna ludowego wyjdzie więc nie mniej szybko.

Koniec mitu PR-owej „warszawki”

Nie wiemy, na ile pojawienie się w grze informacji kompromitujących poszczególnych liderów KOD jest wynikiem tego, że jedni na drugich dostarczają mediom kwity, ale wydaje się to wysoce prawdopodobne.

Warto na marginesie zauważyć, że Adrian Zandberg, a może po prostu kierownictwo Partii Razem, wykazało się nie najgorszym instynktem politycznym, dystansując się od KOD wbrew wielu własnym członkom, którzy napłynęli do tego ugrupowania po telewizyjnym sukcesie jego lidera.

I jeszcze jedno. Matecznikiem środowiska, które ponosi dziś widowiskową porażkę, były warszawskie agencje PR, którym wydawało się, że mogą bez końca trząść polską polityką, organizując medialne kampanie czy prowokacje. Ich zadufani w sobie szefowie nie rozumieli, po pierwsze, iż ich sukcesy były możliwe tylko w warunkach posowieckiego medialnego monopolu. Że to ta pozycja monopolisty odgrywała tu większą rolę niż ich osobiste zdolności. Po drugie zaś, nie zauważyli momentu, w którym zaczęli być archaiczni, a ich stare metody groteskowe.

Akcja, w czasie której manifestant dramatycznie kładzie się na ziemię, udając ofiarę pisowskich siepaczy, w tle przechodzi z człowiek z narodową flagą, obok pali się petarda, a w końcu do „ofiary” podbiega dziewczyna, by sprawdzić, czy jej serce bije, świetnie sprzedałaby się w czasach monopolu medialnego lat 90. W erze mediów społecznościowych wywołała tylko pośmiewisko, w wyniku którego do akcji KOD przykleiła się nazwa „ciamajdan”.
 

Współpraca: Magdalena Złotnicka

 



Źródło: Gazeta Polska

#KOD #Mateusz Kijowski #Nowoczesna #PO

Piotr Lisiewicz