Skłonność do usprawiedliwiania najokropniejszych zbrodni jest charakterystyczna dla kultury rosyjskiej od wieków i to nie w stylu zachodniego pseudohumanizmu, tłumaczącego zbrodniarza trudnym dzieciństwem, kolorem skóry, brakiem czułości otoczenia, ale przez uznanie, że „musiał” on tę zbrodnię popełnić, ale „przecież się za nią pokajał”. Dlatego Dostojewski, sam katorżnik, tak nienawidził współwięźniów Polaków, gdyż nie chcieli uznać – o kajaniu się nawet nie mówiąc! – swej strasznej winy buntu przeciw świętości samodzierżawia.
Wielka literatura rosyjska XIX w. była na Zachodzie intensywnie promowana z użyciem grubych pieniędzy i tak wybitnych agentów wpływu, jak pisarz Iwan Turgieniew, który pół życia spędził w Baden-Baden na przemian z Paryżem, gdzie zresztą umarł. Przyjaźnił się z George Sand (ale nie z „rusofobem” Chopinem), Victorem Hugo, Emilem Zolą, Anatolem Francem, Guy de Maupassantem i Gustave’emFlaubertem, czyli czołówką literatów Francji, nie zapominając o Anglosasach – Charlesie Dickensie i Henrym Jamesie, z którymi prowadził ożywioną korespondencję, promując dzieła Lwa Tołstoja, Nikołaja Gogola, Fiodora Dostojewskiego i poezje Puszkina. Znający doskonale pięć języków zachodnioeuropejskich Turgieniew występował jako konsultant tłumaczy ich dzieł, których opłacał z własnej kiesy.
Cóż w tym złego? Z patriotyzmu upowszechnia wysoką kulturę swego kraju za granicą i to nie żałując własnych pieniędzy. Jednakże niejaki Boris Zajakin w obszernej pracy o rosyjskim wywiadzie wojskowym twierdzi, że Turgieniew był kadrowym agentem carskiego MSZ, który na swoją działalność we Francji otrzymywał spore fundusze i nawet był strofowany przez szefa wywiadu, że ich nie wykorzystuje, płacąc własnymi pieniędzmi. Zajakin, generał wywiadu zagranicznego KGB w latach 70.–80. XX w. zauważa fachowo, że to Turgieniew miał rację, bo gdyby wydawał nadmiernie dużo w porównaniu do swego statusu, szybko zostałby zidentyfikowany jako agent...
Na zlecenie czy z przekonania pisarz wykonał swe zadanie znakomicie, gdyż wtedy właśnie utrwaliło się na Zachodzie przekonanie o genialności rosyjskiej literatury, choć o zrozumieniu jej przesłania trudno mówić, zwłaszcza oglądając ekranizacje dzieł takich jak „Wojna i pokój” czy „Anna Karenina” – Lew Tołstoj nie to, że się w grobie przewracał, ale zapewne zgrzytał zębami jak potępieniec. To zresztą i tak nic wobec kuriozalnych adaptacji filmowych dzieł „biednego Fiedii”, jak nazywała Dostojewskiego jego żona, czy ekranizacji utworów jego przyjaciela Gogola. Yul Brynner jako Taras Bulba wprawdzie pięknie wywijał szablą, wiodąc półnagich jak Indianie z westernów Kozaków (zresztą grali ich ci sami statyści), ale piękniś Tony Curtis jako jego syn był mniej przekonujący niż przebrany za kobitkę w „Pół żartem, pół serio”, a o czym w ogóle była opowieść, nie sposób pojąć.
Jak wspomniałem, najgorzej wyszło z Dostojewskim! Raz tylko trafił na amerykański ekran i to w adaptacji słynnego reżysera Richarda Brooksa, który wziął się do uznawanej za najwybitniejsze dzieło Rosjanina powieści „Bracia Karamazow”. Zgromadził świetną obsadę, znów z mającym rosyjskie korzenie Brynnerem na czele w roli miotającego się opętańczo Miszy, posądzonego o zabójstwo swego obleśnego ojca. Aktorzy wypruwają sobie bebechy w iście rosyjskim stylu wedle „metody” Stanisławskiego, ale pod koniec filmu myślący zgodnie z zachodnią logiką reżyser dochodzi do wniosku, że coś tu nie gra. Po kiego diabła niewinny Misza ma ochoczo iść na katorgę?
No i poprawił mistrza: w ostatniej scenie Gruszeńka kupuje dla ukochanego i siebie zagraniczne paszporty i oboje opuszczają umiłowaną, lecz nieco straszną ojczyznę, by żyć w Szwajcarii długo i szczęśliwie! Wyobrażam sobie, co miał do powiedzenia o filmie nieboszczyk Fiodor Michajłowicz, jak w jego opowiadaniu „Bobok” o podsłuchanych na cmentarzu niemiłych rozmowach umarlaków…
Był jednak na Zachodzie wybitny pisarz, który doskonale rozumiał intencje rosyjskich kolegów po piórze, na nieszczęście dla Dostojewskiego i spółki ohydny rusofob, jak każdy opisywany przez Fiodora Michajłowicza „polaczyszka”, albowiem pod powierzchownością angielskiego lorda Joseph Conrad krył polskie serce, a dziecięce wspomnienia z syberyjskiej poniewierki rodziców za udział w powstaniu i ich śmierci na zesłaniu sporo mu powiedziały o zagadkowej duszy rosyjskiej.
Pisałem o jego artykułach oskarżających bezlitośnie zarówno okrucieństwo, perfidię i despotyzm Rosji, jak i równie wstrętną obojętność na to mocarstw zachodnich. Conrad jak Turgieniew znał świetnie prócz angielskiego i francuskiego także niemiecki i rosyjski, ale z nienawiści do zaborców (wszak był autorem eseju „Zbrodnia rozbiorów”) twierdził, że w dwóch ostatnich językach nie zna ani słowa!
Tymczasem przez kaprys losu trafił w Anglii do samego matecznika rusofilii: jego wydawca Edward Garnett, któremu zawdzięczał debiut i którego darzył przyjaźnią do końca życia, wraz z żoną Constance, tłumaczką na angielski Puszkina, Gogola, Turgieniewa, Tołstoja, Czechowa i Dostojewskiego, byli wręcz zauroczeni wszystkim, co rosyjskie ku obrzydzeniu Conrada. Cenił on co prawda Turgieniewa, ale akurat za to, że jego zdaniem był on „najmniej rosyjski”, a bohaterowie jego powieści byli „takimi samymi Rosjanami, jak Włosi u Szekspira”.
Sztorcował też przyjaciela: „Jesteś tak zrusyfikowany, że wyczuwasz prawdę tylko wtedy, gdy pachnie jak szczi, [rosyjska zupa typu kapuśniaka – J.L.], który to aromat natychmiast wywołuje twój najgłębszy szacunek”.
Ale zawdzięczał temu małżeństwu coś bezcennego dla pisarza: możliwość obserwowania z bliska psychologii ich rosyjskich przyjaciół rewolucjonistów, uciekinierów z katorgi, na którą jeden z nich trafił za zabicie generała żandarmerii.
Dało mu to bezcenny materiał do jego jednej z najmniej niestety czytanej, a jednej z najważniejszych książek – „W oczach Zachodu” (1911). Przekład tytułu „Under Western Eyes” jest równie dyskusyjny jak te nieszczęsne „smugi cienia” i „jądra ciemności”, bo powieść mówi nie tyle o tym, jak „w oczach Zachodu” wyglądają rosyjscy rewolucyjni terroryści – a wyglądali nader szlachetnie, wręcz powabnie – ile że „na oczach Zachodu” i na jego salonach szerzyli zarazę rosyjskiej zgnilizny duchowej.
Najlepszą charakterystykę powieści dał sam Conrad, pisząc o wstrząsanej rewolucją 1917 r. Rosji: „Świat zachodni po raz pierwszy zyskał możliwość tak głębokiego wejrzenia w czarną otchłań oddzielającą bezduszne samodzierżawie, które pretenduje do roli arbitra Europy i wręcz za takiego samo się uważa – od duszy narodu, który utrzymuje w głodzie i ciemnocie”.
W oczywistej polemice z „Biesami” Dostojewskiego pisarz dowodzi, że ohydne zbrodnie „rewolucjonistów” nie stoją wcale w sprzeczności z reżimem, ba, że sam on je zrodził, jak pokazuje i niesamowita historia superprowokatora Azefa, a co do swej podłej natury niczym się nie różnią, co wynika z „grzechu pierworodnego” – powstania Imperium Rosyjskiego.
Wygląda na to, że ani Zachód, ani Rosja nie zrozumiały diagnozy Conrada wynikłej z precyzyjnej wiwisekcji „duszy rosyjskiej”. W Moskwie wydawano go i za cara, i za bolszewików, a rozpoczynając w rosyjskim wydawnictwie Ad Marginem w 2019 r. publikację esejów i artykułów Conrada, Nadia Fominych pisze, że „»W oczach Zachodu« jest wprawdzie niezwykle ciekawym zwierciadłem dla Rosji, ale niestety krzywym” i konkluduje:
„Swój literacki pojedynek z Fiodorem Michajłowiczem Conrad przegrał: wiara Dostojewskiego pomagała mu odważnie zaglądać w swoje jądro ciemności, podczas gdy praca nad tematem rosyjskim zmusiła Conrada do ujrzenia w sobie tego podświadomego i chtonicznego, przed czym uciekał przez całe życie”.
Według mnie pojedynek z cywilizacją i kulturą Zachodu przegrał jednak właśnie Dostojewski na skrwawionych ulicach Buczy, gdzie mordowali ci, co jego dzieła o szlachetnej rosyjskiej duszy „przechodzili” jako lektury obowiązkowe w szkole. Najwidoczniej to szkoła podłości, okrucieństwa i obłudy.