Tak się składa, że od kilku już lat pierwszy tekst, jaki piszę dla „Gazety Polskiej Codziennie” w marcu, w jakimś stopniu dotyka Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Ogólna konkluzja napisanych przeze mnie dotychczasowych artykułów na ten temat była zawarta w tytule tekstu sprzed dwóch lat „Pamięć odzyskiwana”. „Odzyskiwana” nie znaczy bowiem tyle samo, co „odzyskana”; wskazuje, że jesteśmy dopiero w trakcie procesu, którego wynik nie jest jeszcze przesądzony.
Żołnierze Wyklęci stali się jednym z gorętszych tematów debaty i budowanego na jej podstawie medialnego przekazu.
Pozory zgody wokół Wyklętych
Gdy kilka lat temu w głośnej wypowiedzi Bronisław Komorowski wspomniał o „tych ofiarach Żołnierzy Wyklętych”, byłem skłonny uznać to raczej za nieszczęśliwe sformułowanie, lapsus językowy, nie zaś element szerszej polityki historycznej. Podział w polskiej polityce układał się bowiem inaczej. Dziedzictwo antykomunistycznego podziemia było bliskie siłom prawicy, w tym PiS i narodowcom, niemiłe natomiast, co zrozumiałe, postkomunistom. Partiom takim jak Platforma czy PSL zwyczajnie nie wypadało zaś być przeciw, stąd nie torpedowały one oficjalnie działań mających na celu przywracanie pamięci o Wyklętych, ale też ich specjalnie nie wspierały. Taka przynajmniej była oficjalna linia, praktyka wyglądała dużo gorzej, o czym przekonał się choćby Jerzy Zalewski, latami nie mogąc dokończyć swojej fabularnej „Historii Roja”. Jednak, co dziś politycy obu tych partii lubią przypominać, poświęcone Wyklętym święto do kalendarza wprowadził Bronisław Komorowski, kontynuując inicjatywę odziedziczoną po Lechu Kaczyńskim. To oczywiście w niczym nie przeszkadzało mu traktować z szacunkiem Wojciecha Jaruzelskiego, dopraszając go do Rady Bezpieczeństwa Narodowego czy uświetniając później jego pogrzeb. Honorowe pogrzeby oprawców Platformie wychodziły lepiej niż pochówki ich ofiar. Sytuacja zmieniła się dopiero po przejęciu władzy przez Andrzeja Dudę oraz Prawo i Sprawiedliwość.
Dekonstrukcja niewygodnego mitu
Jednak oprócz w pełni już oficjalnego i mającego charakter państwowej polityki historycznej upamiętniania Żołnierzy Wyklętych (coraz częściej nazywanych również Niezłomnymi), zaczęła się zaznaczać opozycja wobec tej zmiany. W niszach – lewicowych czy związanych z mniejszościami narodowymi, których przedstawiciele z Wyklętymi w swoim czasie walczyli – rozpoczęto prace nad dekonstrukcją tak niebezpiecznego dla nich mitu. Czasem w sposób bardziej wyważony, na podstawie neutralnych, choćby AK-owskich czy IPN-owskich źródeł, w których można było znaleźć informacje o czasem dyskusyjnych, czasem wprost bandyckich działaniach niektórych żołnierzy czy oddziałów. Działaniach, które zawsze są konsekwencją przedłużającej się wojny, a w warunkach narastającego osamotnienia i braku nadziei na przełamanie losu towarzyszącej jej demoralizacji. Jest to jednak ten sam mechanizm, który wykorzystywany jest, często przez te same środowiska, do ataków na Polaków jako rzekomych antysemitów i prześladowców Żydów z czasów II wojny światowej. Czyli, w ogromnym skrócie, przenoszenia wydarzeń pojedynczych i odizolowanych na całą grupę oraz przedstawianie ich w całkowitym oderwaniu od kontekstu – historycznego, politycznego, psychologicznego… Co oczywiście dla prawdy jest mordercze, bowiem również drugą stronę tak prowadzonego sporu zwalnia od wszelkiego niuansowania. W ostatnich dniach jednak okazało się, że narracja ta ma zwolenników również wśród przedstawicieli ugrupowań parlamentarnych, a określenia z komunistycznych materiałów propagandowych mogą pojawiać się znów w naszej przestrzeni medialnej, i to niekoniecznie z ust przedstawicieli postkomunistów.
Komunistyczna narracja w ustach liberała
„200. urodziny Karola Marksa. Powód do świętowania? Nie dla nas! Pamiętamy o ofiarach komunizmu”. To, choć trudno w to uwierzyć, okolicznościowa grafika młodzieżówki Nowoczesnej, która pojawiła się w internecie przy wspomnianej okazji w maju zeszłego roku jako element ogólnoeuropejskiej akcji partii liberalnych. Nie minął rok, a podejście do komunizmu i jego ofiar znów wygląda w tej partii zupełnie inaczej. Gdy w piątkowym wydaniu audycji „Minęła 8” poseł Nowoczesnej Krzysztof Mieszkowski rozpoczął swoją wypowiedź o Żołnierzach Wyklętych, od razu wiedziałem, że właśnie jestem świadkiem początku potężnej awantury. Mieszkowski stwierdził, że obchodzone tego dnia święto należy zlikwidować jako „dzielące Polaków”, później zaś, ku wzburzeniu prowadzącego i pozostałych gości, brnął w przedstawienie antykomunistycznego podziemia jako bandytów, zwalczających legalny, pracujący dla dobra Polski rząd w Warszawie. Gdy narrację taką próbują, pomimo upływu czasu, wciskać nam postkomuniści, zasługuje to oczywiście na krytykę i polemikę, jest to jednak w jakiś sposób zrozumiałe, mamy bowiem do czynienia z rozpaczliwą i skazaną na porażkę próbą obrony własnej historii i swoich błędnych dziejowych wyborów. Czego broni jednak polityk partii liberalnej, która od komunizmu teoretycznie się odcina, z lewicą zaś znajduje wspólny język w kwestiach obyczajowych, lecz już niekoniecznie społecznych i gospodarczych, co pokazały gorące internetowe dyskusje pod przywołaną powyżej antymarksistowską grafiką? Czyżby było to wkupne, konieczne, by istnieć na marginesie Koalicji Europejskiej, w której główne skrzypce grają politycy Platformy i lewicy, przy czym ci drudzy są w sposób niezrozumiały faworyzowani? Dowiedzieliśmy się o tym z tekstu w „Newsweeku”, w którym opisano, jak aby zrobić miejsce Włodzimierzowi Cimoszewiczowi, miejsce na liście w Warszawie stracił sam Bronisław Komorowski. Później wszystkie tezy starszego kolegi w innym programie powtórzył radny Nowoczesnej Marek Szolc, znany aktywista środowiska LGBT.
Recydywa PRL w sferze pamięci historycznej?
Interesujące jest w tym kontekście zachowanie polityków PSL, którzy z jednej strony chętnie przywołują dziedzictwo Wyklętych, czasem nawet jako część historii własnych rodzin, z drugiej jednak dla tej wojny z pamięcią, prowadzonej przez swoich kolegów, mają bardzo dużo cierpliwości. Tymczasem wydaje się, że jeśli temat szybko nie ucichnie, będzie to kolejny problem dla ludowców, którzy stali się elementem koalicji, której najważniejszą ofertą dla Polski jest nie tylko rewolucja obyczajowa, lecz także powrót do komunistycznej wersji najnowszej historii. Partia Władysława Kosiniaka-Kamysza będzie więc zapewne musiała wyrzekać się własnej narracji lub demonstrować bezsilność w kolejnej sprawie, firmując sprzeczną ze swoim wizerunkiem (czy również praktyką – to inna sprawa) politykę. Patriotyzm i konserwatyzm PSL, na ogół będący jedynie tłem dla polityki świętego spokoju i dobrych interesów, jako konstrukcja PR rozlatuje się na naszych oczach, wraz z nim zaś pęka też zapewne w jakimś stopniu wiejski elektorat. Choć nie tak jak dawniej konserwatywny, lecz zapewne wciąż odległy od standardów Ryszarda Petru czy panów Szolca i Mieszkowskiego. Wygląda na to, że ludowcy, w koalicji stanowiący jej centroprawicowe skrzydło, w obliczu skrętu w lewo PO będą w tym układzie ciałem obcym, najbardziej narażonym na utratę elektoratu. Stąd też brać się mogą również ewentualne transfery poparcia dla innych ugrupowań, w tym Zjednoczonej Prawicy i Kukiz’15.
Wygrana opozycji w wyborach parlamentarnych może się okazać recydywą PRL w sferze pamięci historycznej, połączoną z ideologiczną ofensywą w sferze obyczajowej. Warto o tym mówić, mobilizując konserwatywny elektorat do udziału w wyborach. Ostatnie dni dostarczyły wielu nowych, silnych argumentów dla takiego mocnego, zerojedynkowego wręcz, postawienia sprawy.