W każdym innym kraju byłby megagwiazdą lansowaną na cały świat. Obsadzano by go w głównych rolach (jak Fernandela), na jego rozgłos pracowałyby gromady scenarzystów i reżyserów. W jego dorobku, obok programów telewizyjnych: od Wielokropka, Kabareciku Olgi Lipińskiej czy Dobranocek dla Dorosłych, dominowały role mistrzowskie, lecz drugiego planu. No i kabaret Dudek, w którym występy Jana Kobuszewskiego przeszły do legendy. Dlaczego tak się stało? Ktoś powiedział, że był za śmieszny, choć pamiętam dawne czasy, kiedy grywał role dramatyczne. Najczęściej spotykaliśmy się w radiu, gdzie był jednym z filarów „60 minut na godzinę”, grał starszego Płaskiego Fila, a w kolejnych latach Marcina Jędrasa, dyspozycyjnego literata ze słuchowiska „Zapiski kłusownika”, tworzonego z Andrzejem Zaorskim. Wtajemniczeni wiedzieli, że pod postacią kombatanta Bronisława Betona Batona kryje się wszechwładny ongiś wódz „partyzantów” Mieczysław Moczar, a Jędras to ktoś w rodzaju Wojciecha Żukrowskiego, ponoć faktycznego autora „Barw walki”. Żart, który nie przeszedł przez cenzurę, przytaczał tytuł „Barw walki” w tłumaczeniu na niemiecki „Mein Kampf in farben”. Kobusz lubił radio i zawsze znajdował dla nas czas, a jak był formie, sypał anegdotami. Na estradzie wspólnie występowaliśmy dość rzadko, częściej krzyżowały się nasze szlaki w hotelowych restauracjach. Pamiętam po pewnym wyjątkowo dobrym spektaklu w Toronto zwróciłem się do organizatora (który jak zwykle był niezadowolony): „Ale frekwencyjka dobra?”. Odparł: „Dobra, ale na Kobuszu ludzie stali pod ścianami!”. Odciąłem się, że za Solidarności stali nawet za ścianami, ale zauważył, że być może stali – ale nie zapłacili za bilety. Bardzo będzie brakować jego żartów, ról, a szczególnie tego wszystkiego, co mógłby zrobić, będąc w pełni wykorzystany. Niestety. Zaczynam podejrzewać, że w dzisiejszych czasach kabarety u Świętego Piotra są już dużo lepsze niż nasze.