Na Netfliksie pojawił się dość ciekawy, współczesny francuski dramat, zatytułowany „Athena”. Athena to nazwa dzielnicy, zamieszkałej przez mniejszości etniczne, których, jak wiemy, we Francji jest sporo, co budzi szeroko komentowane i u nas problemy. Film, co warto docenić, od tych ryzykownych tematów nie ucieka.
Gdy młody chłopak zostaje zabity przez ludzi w policyjnych mundurach, a nagranie, dokumentujące to zdarzenie trafia do sieci, wiemy już, co się stanie. Wiedzą to wszyscy. W dzielnicy wybucha bunt, dowodzony przez jednego z czterech braci zabitego. Ta rodzinna układanka jest zresztą sama w sobie ciekawą, choć nie wiem, czy trochę nie naciąganą, metaforą społeczności. Każdy z braci wydaje się mieć innego ojca, różni ich nie tylko obrana droga życiowa, lecz i odcień skóry i stopień występowania w ich wyglądzie arabskich rysów. Prowodyr zamieszek wygląda tak, jak wyglądać według doświadczenia i stereotypów powinien. Dwóch innych braci, z których jeden jest dealerem narkotyków, a drugi, co składa się na połowę dramatyzmu filmu, francuskim policjantem, wygląda już trochę bardziej biało, a to spektrum zamyka brat… rudy i zupełnie biały, który na początku sprawia wrażenie osoby nie do końca rozumiejącej, co się dookoła dzieje, by na koniec odegrać we wszystkim bardzo złowieszczą rolę.
Policja jest tu brutalna jak w prawdziwym życiu, a zrozumiały gniew okazuje się szybko pretekstem do fanatycznego pochodu zniszczenia, który rozlewa się na cały kraj. Tego jednak nie widzimy, twórcy bowiem skupiają się na jednym osiedlu i jednej rodzinie. Dopiero podpowiadany od pewnego momentu koniec wpisze się w poprawność polityczną Macronowskiej Francji - o podpalenie lontu oskarżeni zostaną bowiem nacjonalistyczni radykałowie. Tu zresztą pojawia się pytanie, czy to sytuacja niemożliwa, wreszcie – czy w realnym życiu w tym kotle nie mieszałaby też Rosja, ale oczywiście film tak daleko nie idzie, bo raczej nie o to w nim w ogóle chodziło.
„Athena” przypomniała mi dwa inne produkty francuskiej kultury, przejawiającej czasem czujność i dostrzegającej, co się dzieje i co się stać może za chwilę. Pierwszy z nich to dość stary, nakręcony z 2005 roku teledysk tanecznego duetu Justice, będący sześciominutową orgią bezmyślnej i pozbawionej hamulców przemocy, wymierzonej w sprzęty i ludzi, w wykonaniu takich samych chłopaków z blokowiska. Utwór wycięto z mediów, zespól oskarżono o rasizm, ale gdzieniegdzie można jeszcze ten niewątpliwie szokujący teledysk obejrzeć. Tyle, że to szalenie frustrujący seans.
Drugie skojarzenie jest całkiem świeże. 230 rocznicę proklamowania Republiki Francuskiej znany z antyreligijnych fiksacji i krwawego zamachu na redaktorów satyryczny tygodnik „Charlie Hebdo” uczcił karykaturą, na której Republika przedstawiona jest jako zgrzybiała staruszka, prowadzona na wózku inwalidzkim przez arabską rodzinę.
Gdzie ta podroż się kończy, zobaczyłem na Netfliksie kilka dni później.